Trzewiokracja, czyli co tam piszczy w polityce

Page 1


MICHAŁRUSINEK

TRZEWIOKRACJA

czyli co piszczy w polityce

WydawnictwoZnak Kraków2025

Projekt okładki

Dorota Piechocińska, Ilustradora

Redaktorka inicjująca

Dorota Gruszka

Redaktorka prowadząca

Aleksandra Pietrzyńska

Opieka redakcyjna

Anna Szulczyńska

Promotorka

Karina Caban

Wybór felietonów

Katarzyna Nawrocka

Adiustacja

Aleksandra Kiełczykowska

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Anastazja Oleśkiewicz

Łamanie

Dariusz Ziach

Copyright © by Michał Rusinek

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8427-021-9

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU

Wstęp

W 1989 roku staliśmy się znowu – po czterdziestu pięciu latach – państwem demokratycznym. Chodziłem wtedy do liceum. Nastroje w Polsce były wówczas entuzjastyczne i pełne nadziei. Pamiętam rozmowę z pewnym Amerykaninem, native speakerem, który uczył nas przez jakiś czas angielskiego. Powiedział: „Cieszę się i gratuluję wam, że odzyskaliście wolność. Ale ważniejsze jest to, co teraz z tą wolnością zrobicie”. Zapamiętałem jego słowa i nieco zatroskaną minę, której zupełnie nie rozumiałem. Mogliśmy się wtedy obawiać co najwyżej Związku Radzieckiego, ale przecież nie tego, że z własnej woli będziemy podkopywać fundamenty demokracji i dobrowolnie pozbywać się wolności. Wydawało mi się to absurdalne. Jego niepokój, jak się wkrótce okazało, nie był nieuzasadniony. Historia zna przecież takie przypadki.

Wystarczy przeczytać Ucieczkę od wolności Ericha

Fromma i przekonać się, że to książka nie tylko o źródłach nazizmu, ale i o naszym odwiecznym ludzkim lęku przed wolnością, marzeniach o władzy silnej ręki, tendencjach sadomasochistycznych i fantazjowaniu o okrucieństwie wobec słabszych. A także o samotności i braku bezpieczeństwa, czyli lękach, na które liberalne demokracje nie tylko nie znalazły remedium, ale które wciąż podsycają. Pragniemy się więc od nich uwolnić, nawet za cenę wolności.

Demokracja i wolność nie zostały nam dane raz na zawsze. W tę pierwszą wpisane jest ryzyko, że może ona niepostrzeżenie zacząć dryfować w stronę ustrojów totalitarnych i pozostanie tylko pustym słowem, któremu politycy nadadzą niedemokratyczne znaczenie. Niektórzy z nas pamiętają jeszcze, jak niewiele wspólnego z demokracją miała demokracja ludowa, czyli ustrój panujący niegdyś w naszym kraju i w krajach ościennych. Albo libijską „dżamahirijję”, czyli etymologicznie „władzę ludu”, wprowadzoną przez Muammara Kaddafiego, która była de facto dyktaturą. Nie wszystkie systemy autorytarne są efektem rewolucji czy zamachów stanu. Dyktatorzy, z populistycznymi hasłami na ustach, często dochodzą do władzy dzięki wolnym, demokratycznym wyborom. I wolność się kończy.

Wsłuchiwanie się w to, co mówią politycy, nie jest czynnością szczególnie przyjemną. O wiele przyjemniej jest czytać literaturę piękną, chodzić do teatru czy kina, słuchać muzyki. Ale jeśli mamy świadomość kruchości demokracji, jeśli wiemy, że za sprawą populistycznych polityków możemy utracić wolność, powinniśmy powstrzymać niechęć, a może nawet obrzydzenie, i zamiast zamykać się na górnych piętrach wieży z kości słoniowej – słuchać tego, co mówią i jak mówią politycy. Żeby się nie okazało, że gdy wychyniemy ze swojej wieży, będzie już za późno, bo nikt się nie sprzeciwiał, nikt nie protestował, nikt nie poddawał krytyce, większość dała się omamić i zastraszyć. I znowu będziemy żyć w państwie, które z demokracją nie ma nic wspólnego, tylko jest już na przykład tytułową „trzewiokracją”.

Od wielu lat przysłuchuję się językowi polityków. Piszę o nim cotygodniowe felietony do „Gazety Wyborczej”, których wybory zostały także opublikowane w dwóch książkach: Mroczny Eros, czyli pypcie na języku polityki (wyd. Agora, 2021) i Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy (wyd. Znak, 2023). Felietony wybrane i zebrane w tej książce ukazywały się na łamach „Gazety Wyborczej” od kwietnia 2023 do sierpnia 2025 roku. W międzyczasie zmienił się rząd – na prodemokratyczny. Pojawił się też nowy język, ale to

nie znaczy, że całkiem i na zawsze zamilkł ten, który demokracji zagrażał. Ba, po wyborach prezydenckich, przegranych przez prodemokratycznego kandydata, język ten znów stał się głośniejszy. I nabiera on coraz bardziej brunatnego odcienia.

W książce tej ostrzegam przed bezkrytycznym i bezrefleksyjnym słuchaniem języka polityków, zwłaszcza prawicowych, ale robię to z przymrużeniem oka. Śmiech też jest przecież bronią albo raczej sposobem na rozbrajanie paraliżujących lęków. Przede wszystkim jednak zwracam w niej uwagę, że wszyscy powinniśmy tak wyostrzyć sobie zmysły, żeby ten język zauważać. Jestem bowiem przekonany, że jeśli nie stanie się on dla nas przezroczysty, czyli niezauważalny, jeśli nie będziemy go traktować wyłącznie jako profesjolektu pewnej specyficznej grupy zawodowej, to istnieje mniejsze ryzyko, że damy mu się zmanipulować, i większe prawdopodobieństwo, że będziemy mądrzej głosować w wyborach. Dzięki temu demokracja, ostatnio trzeszcząca w posadach w wielu krajach świata, będzie miała szansę (dłużej) przetrwać. Czego sobie i Państwu życzę.

Michał Rusinek Kraków, sierpień 2025

Technokracja

Do słownika „dobrej zmiany” bez wątpienia należy dopisać przymiotnik „techniczny”. Jest to określenie niebywale pojemne i wieloznaczne, a przyjrzenie się mu pozwala, jak sądzę, dostrzec różne, nomen omen, techniki działania tej władzy.

Słowniki języka polskiego podają pięć znaczeń tego słowa. Po pierwsze, techniczny to odnoszący się do techniki, czyli praktycznego wykorzystania osiągnięć nauki.

Po drugie – używany przy kreśleniu projektów, na przykład maszyn, planów czy map. Po trzecie – dotyczący spraw związanych ze sposobem wykonania lub przeprowadzenia czegoś. Po czwarte – dotyczący umiejętności potrzebnych na przykład w pracy aktora lub w uprawianiu sportu. I wreszcie po piąte – dotyczący czegoś, czego znaczenie mówiący chce umniejszyć. Wygląda na to, że słowniki trzeba będzie jednak poprawić.

Dziesięć lat temu ówczesny kandydat PiS-u na premiera, profesor Piotr Gliński, ogłosił powołanie „rządu technicznego”. W politologii istnieje takie pojęcie i oznacza rząd powoływany na krótki okres, mający za zadanie jedynie administrować państwem, bez podejmowania decyzji dotyczących przyszłości kraju. „Techniczny” oznacza tu więc mniej więcej to samo co „przejściowy”. Gliński nadał jednak temu pojęciu inne znaczenie: rząd techniczny miał być rządem technokratycznym – rządem ekspertów, „ludzi kompetentnych i odważnych, którzy są gotowi wziąć odpowiedzialność za Polskę”. A także ludzi niezależnych od bliżej nieokreślonych „grup interesów”, które jego zdaniem uniemożliwiały wówczas dobre rządzenie i wyniszczały państwo. Prawnicy zwracali uwagę, że istnienie tak rozumianego rządu nie jest przewidziane przez konstytucję, więc ogłoszenie go było raczej zabiegiem PR-owym. W gruncie rzeczy Gliński powinien był posłużyć się wówczas określeniem „gabinet cieni”. Czemu tego nie zrobił? Albo nie chciał nawiązywać do anglosaskiej tradycji, z której to pojęcie się wywodzi, albo wiedział, że przedstawienie takiego gabinetu będzie się wiązało z obietnicą, że właśnie ci eksperci utworzą rząd po przejęciu władzy przez PiS, a taką obietnicę mógłby złożyć jedynie prezes PiS-u, a nie „premier techniczny”. Jak wiemy, dwa lata później z dwudziestu czterech przedstawionych przez Glińskiego ekspertów do

rządu weszły tylko dwie osoby: Anna Streżyńska i sam

Piotr Gliński. Był to więc gabinet dwojga cieni.

Przymiotnik „techniczny” w nazwie tego niby-rządu miał mieć zatem znaczenie pozytywne i oznaczać mniej więcej tyle co ekspercki. Okazało się, że ostatecznie nie oznaczał technokratycznego, lecz teoretyczny, czyli oderwany od realiów – i konstytucyjnych, i politycznych, bo konieczność dziejowa, czyli polityczna, spowodowała, że rząd PiS-u nie mógł się składać z ekspertów; a jeśli już, to takich, których ekspertyzy są zbieżne z linią partii. Niedawno okazało się, że istnieje także „konieczność techniczna”, czyli rzekomo niepolityczna. We wrześniu zeszłego roku Jarosław Kaczyński ogłosił, że przesunięcie kolidujących z parlamentarnymi wyborów samorządowych wypadających na jesieni tego roku to „techniczna konieczność”. Prezydent Andrzej

Duda zapewniał, że chodzi o „transparentność polityczną”, „wyrównanie szans” i „zmniejszenie ciśnienia, jakie będzie wytwarzała kampania wielkich ugrupowań”. Poniekąd słusznie, ale czy nie wystarczyłoby nazwać tej konieczności po prostu koniecznością? Przymiotnik „techniczna” wydaje się tutaj niepotrzebny, a jego użycie, zamiast rozwiewać wątpliwości co do polityczności tej decyzji, tylko je wzbudza.

W styczniu tego roku wicerzeczniczka PiS-u Urszula

Rusecka, komentując zmiany w kodeksie wyborczym,

powiedziała, że są one „czysto techniczne”: „Nie zmieniamy przecież ordynacji wyborczej, bo wtedy byśmy mówili o zmianach istotnych”. „Techniczne” oznacza tu „mało istotne” lub „nieistotne”, a w każdym razie tak przynajmniej powinniśmy owe zmiany traktować. Albo inaczej: nie powinniśmy się nadmiernie zastanawiać, na czym one polegają, bo to wiedza czysto techniczna, dostępna specjalistom. Nic nam do niej. Uwierzmy po prostu, że zmiany są słuszne. Żeby zboże z Ukrainy mogło wjechać do Polski, musiało stać się „zbożem technicznym”. Tu widać magiczną funkcję języka: zboże bezprzymiotnikowe stanowiło zagrożenie dla naszego rolnictwa, gdy natomiast otrzymało stosowny przymiotnik – ruszyło w Polskę! Owszem, istnieje pojęcie zboża technicznego, ale oznacza ono grupę roślin uprawnych, które są uprawiane w celu wykorzystania ich do produkcji produktów przemysłowych, a nie do spożycia przez ludzi czy zwierzęta. Magiczna funkcja języka nie pozwala wprawdzie zmienić żyta w jutę, a pszenicy w len, ale pozwala nazwać to, co jadalne – niejadalnym. Czyli niegroźnym. Wkrótce do Polski wlał się „miód techniczny” (może przecież służyć jako klej), a Władysław Kosiniak-Kamysz ostrzegał, że pojawi się u nas także „drób techniczny” (tylko miłośnicy science fiction potrafią sobie wyobrazić, do czego mógłby być zdolny). Znów jednak

przymiotnik „techniczny” ma za zadanie uśpić naszą czujność. I obejść prawo.

Najbardziej spektakularnym użyciem tego przymiotnika popisał się jednak premier Mateusz Morawiecki. Ale po kolei: w 2022 roku Adam Glapiński ogłosił tryumfalnie, że Narodowy Bank Polski osiągnął w 2021 roku zysk w wysokości około 10 miliardów złotych. W 2023 roku poinformował zaś, że w roku 2022 NBP poniósł stratę w wysokości około 17 miliardów. Każdego, kto umie wykonywać podstawowe działania arytmetyczne, taka informacja może poważnie zaniepokoić. Premier oświadczył jednak, że „strata Narodowego Banku Polskiego jest stratą czysto techniczną” i wynika z „przeszacowania wartości rezerw”. Użył więc uspokajającego przymiotnika i bardzo specjalistycznego, niewiele mówiącego osobom nieznającym się na ekonomii uzasadnienia. Tak czy owak, nie przypominam sobie, żeby zeszłoroczny zysk był zyskiem technicznym. To był zysk realny.

Bo techniczny oznacza w języku „dobrej zmiany” to samo co nieprawdziwy, bezprawny, niekonstytucyjny. PiS sprawił, że nasze państwo stało się państwem technicznym i panuje w nim techniczna demokracja. Jeśli tak w języku PiS-u rozumie się technokrację, to wygląda na to, że wizja Piotra Glińskiego sprzed dziesięciu lat już się spełniła.

Plakat

Polski Związek Łowiecki opublikował niedawno plakat, którego zadaniem jest promowanie polowań z dziećmi. Jest to komunikat słowno-obrazowy, bardzo interesujący z perspektywy retorycznej, a ściślej: sztuki argumentacji.

Zacznijmy od zdjęcia. Przedstawia ono mężczyznę mniej więcej czterdziestoletniego oraz nastolatka, czyli w domyśle ojca i syna. Ojciec ma na sobie zieloną wiatrówkę, a pod nią kraciastą koszulę. Badania dowodzą, że gospodynie domowe w Polsce darzą szczególnym zaufaniem mężczyzn noszących kraciaste koszule: z takim mężczyzną można posłać na polowanie nawet własne dziecko. Ma on na szyi lornetkę, która pozwoli mu wypatrzyć dziecko, gdy to się oddali. W dłoni trzyma nabój do dubeltówki i coś mówi do syna, patrząc mu jednak nie w oczy, lecz na usta, co sprawia

wrażenie, jakby chciał go owym nabojem nakarmić lub miał pewne podejrzenia, że dziecko połknęło drugi nabój. Nie wydaje się tym jednak zaniepokojony. Syn także. Obaj się uśmiechają. Syn ubrany jest nieco mniej profesjonalnie (zwykła kurtka z ocieplanym kapturem), ale również w kolorach maskujących.

Patrzy w dal wzrokiem pełnym zapewne szczęścia: nareszcie tata wziął go na polowanie, a on sam za chwilę ustrzeli jakąś dorodną zwierzynę. Albo zje drugi nabój. Obaj są w czapkach.

I tu przechodzimy do części słownej plakatu. Na górze widnieje napis: „Polowanie z dziećmi”, pod zdjęciem zaś, w punktach, wymienione są rzeczy, które ta czynność zapewnia, czyli argumenty za dobroczynnym wpływem owej formy polowania. Pierwszy punkt brzmi: „Promuje zdrowy styl życia”. Trudno się z tym nie zgodzić, skoro, jak wspomniałem, obaj są w czapkach, a wiadomo, że chodzenie po lesie z gołą głową jest niezdrowe: grozi zaziębieniem oraz boreliozą (kleszcze). Punkt drugi – polowanie „umożliwia rodzinne spędzanie wolnego czasu” – powoduje jednak, że zaczynamy zadawać pytania: jak Polski Związek Łowiecki rozumie rodzinę? I gdzie jest matka dziecka? Do kogo uśmiecha się ono z miną raczej psotnika, patrząc przed siebie? Powściągnijmy jednak galop wyobraźni. Matka nie została przywiązana do drzewa, lecz

czeka w domu z obiadem. Na wszelki wypadek, gdyby panowie wrócili z pustymi rękami, zrobiła kotlety. Polowanie „buduje więź z dzieckiem poprzez wspólne przeżycia” – głosi punkt trzeci. Pozostajemy więc w kręgu wartości rodzinnych. I znów chora wyobraźnia podpowiada nam, jakież to mogą być przeżycia: ranny łoś, rycząc z bólu, postanawia zemścić się na myśliwych i spuszcza im obu łomot. To w konsekwencji buduje więź na długo: najpierw na oddziale intensywnej terapii, potem – podczas wielomiesięcznej rehabilitacji.

Punkt czwarty skupia się już na samym dziecku: polowanie „pomaga rozwijać dziecięce pasje i zainteresowania”. Uświadomił mi on własną klęskę pedagogiczną. Mój syn, gdy był mały, na pytanie, kim chciałby zostać, gdy dorośnie, odpowiedział raz bez wahania, że płatnym mordercą. Wyjaśnił, że to ze względu na wysokie zarobki w tej profesji oraz fakt, że nie trzeba się długo uczyć. System edukacji wczesnoszkolnej mocno go bowiem rozczarował. Nie zdecydowaliśmy się rozwijać tych zainteresowań syna. W wyniku naszych zaniedbań nadal studiuje i na niego łożymy. Gdyby wspomniane zainteresowanie rozwinął – już od dawna by nas utrzymywał. Na swoje wątłe usprawiedliwienie mamy to, że gdy był mały, Polski Związek Łowiecki nie publikował takich plakatów.

To, że polowanie „uczy świadomego podejmowania wyborów”, to dość oczywista sprawa, ale nigdy dość oczywistości. Którego jelonka zastrzelić, a którego pozostawić przy życiu? Czy szarżującego na nas rannego łosia dobić, czy nie ryzykować, że chybimy, tylko rzucić dubeltówkę w krzaki i uciekać? Podobnych wyborów, mniej lub bardziej metaforycznych, dokonujemy przecież przez całe dorosłe życie! To nie koniec argumentów poznawczych i edukacyjnych, polowanie bowiem „zapewnia kluczową i empiryczną wiedzę na temat przyrody”. Nie wiem, czemu aż „zapewnia”, a nie po prostu „dostarcza”, i nie wiem, jak „kluczowa” jest zapewniana wiedza, ale ten punkt miał po prostu brzmieć naukowo i zrobić wrażenie. Brzmi zaledwie naukowo, ale dobre i to.

Punkt siódmy: polowanie „wyprowadza młodego człowieka ze świata wirtualnego i wprowadza w świat realny”. I bardzo słusznie! Należy odciągnąć dziecko od komórki, komputera i konsoli. Jeśli zauważymy, że gra w strzelanki, rzućmy z pogardą: „I to ma być krew? Ja ci pokażę prawdziwą krew. Chodźmy na polowanie!”. Jeśli dziecko poczuje się rozczarowane, że to polowanie na zwierzęta, a nie na złych ludzi, jak w grze, to powiedzmy, że od czegoś trzeba zacząć.

Polowanie – jak głosi punkt ósmy – „uczy szacunku do środowiska”. To brawurowa teza, którą niełatwo

obronić. Jeśli dziecko zapyta nas, na jakiej zasadzie zabijanie kogoś jest wyrazem szacunku wobec niego, powinniśmy skonsultować się z Polskim Związkiem Łowieckim (tel. 22 5565500) lub od razu powiedzieć gówniarzowi, żeby się nie garbił. Albo też przeczytać mu punkt dziewiąty: polowanie „buduje tożsamość społeczną, kulturową, narodową”. Usłyszawszy to, z pewnością przestanie się garbić. Wiadomo przecież, że nie łączy nas ani język, ani literatura, ani nawet piłka. To są tylko marne wyrazy sublimacji odwiecznego, pierwotnego, mezolitycznego, prasłowiańskiego popędu łowieckiego, który łączy nas wszystkich. I wreszcie punkt dziesiąty, już ostatni, czyli – zgodnie z zasadą retoryczną – najważniejszy, który uświadamia nam, że mieliśmy do czynienia ze swoistym dekalogiem: polowanie „uczy szacunku do pożywienia”. Jak to rozumieć? Czy tak, że wszystko, co się ustrzeli, należy zjeść? A więc i strzelać należy wyłącznie do zwierzyny jadalnej? Wówczas bylibyśmy spokojni, że nie będzie strat w ludziach. A co, jeśli jakieś części owej zwierzyny okażą się niejadalne lub trudne do przełknięcia? Dziecku stanie wówczas przed oczami traumatyczna scena, gdy słyszy przy stole: „Nie wstaniesz, dopóki nie zjesz wszystkiego ze swojego talerzyka!”. Psotny uśmiech zamiera mu na ustach, łzy napływają do oczu.

Drżącą ręką oddaje ojcu dubeltówkę i pędzi do domu.

Bo polowania nie są dla dzieci (skądinąd, dla dorosłych też nie). I wie o tym anonimowy twórca plakatu, który postanowił wbrew woli zleceniodawcy zachęcić dzieci do buntu przeciwko idiotycznym pomysłom niektórych rodziców. Myślę, że zasłużył on na jakiś medal.

Rebranding

Ledwośmy się przyzwyczaili do istnienia partii o nazwie

Solidarna Polska, a tu nagle, po niespełna jedenastu latach spektakularnej działalności, zmienia ona na zwę na Suwerenna Polska. Szok i niedowierzanie. Dlaczego? Co takiego się stało?

Odpowiedzi na te pytania udzielił rzecznik partii, wiceminister klimatu i środowiska Jacek Ozdoba: nowa nazwa związana jest z nowym etapem w działalności ugrupowania. Solidarna Polska była tworzona „za czasów rządów PO, kiedy mafie szalały”, więc – jak rozumiem –musiała mieć w nazwie przymiotnik „solidarna”, bo widocznie nic tak nie odstrasza mafii jak solidarność na ustach walczących z nią polityków. Dzięki „skutecznej walce ministra Zbigniewa Ziobro” – mówił dalej Ozdoba, z sobie tylko znanych powodów nie deklinując nazwiska szefa – udało się pokonać wiele grup

przestępczych, między innymi wyłudzających VAT, zakończono proceder dzikiej prywatyzacji, a „aparat państwa wreszcie może skutecznie chronić potrzebujących”. „Ten ważny etap uważamy za zakończony. Dziś wyzwaniem jest suwerenność i możliwość decydowania, jak ma wyglądać przyszłość” – oświadczył rzecznik i doprecyzował, jak rozumie nowy przymiotnik: głównym wrogiem naszej suwerenności jest Unia Europejska, a ściślej „plany UE […] to utrata możliwości decyzyjnej Warszawy na rzecz Brukseli, a właściwie Berlina”. Nie tylko więc odmiana nazwisk, ale i logiczny szyk zdania są zagadnieniami przerastającymi pana rzecznika. Być może opanuje je na kolejnym etapie działalności partii.

Ostatnio jesteśmy świadkami brawurowych rebrandingów, na przykład Akademii Sztuk Pięknych na Królewską Akademię Sztuk Pięknych, ale u ziobrystów mamy do czynienia ze szczególnym rodzajem rebrandingu, polegającym de facto na zmianie nazwy firmy: dokonuje się jej zwykle wtedy, gdy klientom dotychczasowa nazwa kojarzy się z tandetą i trzeba się jakoś pozbyć złych skojarzeń. W tym przypadku skrót pozostał taki sam, dzięki czemu partia może oszczędzić na kosztownej wymianie takich partyjnych gadżetów jak przypinki, broszki, spinki do mankietów, naklejki na zderzaki, czapeczki z daszkiem, czapeczki bez daszka oraz biżuteria intymna. Partia zdecydowała się także na zmianę

dotychczasowego logo, które, trzeba przyznać, było dość nieczytelne. Przedstawiało bowiem albo troje bliźniąt syjamskich zrośniętych ramionami, albo trzy księżyce zachodzące za trzy pagórki, albo trzy kropki nad falami.

Bardziej więc nadawało się na logo kliniki specjalizującej się w trudnych zabiegach chirurgicznych lub marki obuwia sportowego sprzedawanego w dyskontach. Oczywiście tych polskich, nie niemieckich. Nowe logo jest zupełnie inne: składa się z obrysu Polski, z lewej strony nakreślonego na biało, z prawej – na czerwono. Ponieważ jednak czerwony bardziej rzuca się w oczy, a polska wschodnia granica ma taki kształt, jaki ma, więc prawy obrys układa się w wielką literę „J”. „J” jak kto?

Oczywiście jak Jarosław, od którego nie jest, jak widać, łatwo Suwerennej Polsce się odciąć, nawet graficznie.

Deklarowana ideologia polityczna SP sprowadza się do narodowego konserwatyzmu, eurosceptycyzmu oraz solidaryzmu. Z nich wszystkich do nazwy wszedł tylko jeden. Rozumiem, że uczynienie przymiotnika z pierwszej idei przywodziłoby na myśl zbyt brunatne skojarzenia, z eurosceptycyzmem lepiej się nie afiszować w samej nazwie, został więc jedynie solidaryzm, kojarzący się nie tylko z antyliberalnym kierunkiem społeczno-politycznym czy z poczuciem odpowiedzialności za wspólnotę, ale i z Niezależnym Samorządnym

Związkiem Zawodowym, Akcją Wyborczą czy ogólnie

antykomunistycznym ruchem opozycyjnym w Polsce.

W suwerenności natomiast pobrzmiewa kluczowe dla „dobrozmianowej” retoryki słowo „suweren”, czyli zbiorowy podmiot, który w poprzednich wyborach parlamentarnych zdecydował o przyznaniu władzy Zjednoczonej Prawicy. Suweren to, przypomnijmy, rodzaj sofistycznego pochlebstwa: zgodnie z godnościową retoryką prawicy władza przywróciła swym obywatelom godność po latach pogardy za czasów rządów PO. Suweren, jak średniowieczny władca, ma władzę absolutną. Oczywiście dopóki popiera prawicę.

Politycy Suwerennej Polski mówią jednak, że chodzi im nie o suwerena, ale o suwerenność, która jest zagrożona, jak powiedział Zbigniew Ziobro, „najbardziej od czasu upadku komunizmu”: z jednej strony zagraża jej bowiem wojna prowadzona przez Rosję, z drugiej –lewicowi fanatycy w Europie, którzy mają w Polsce swoich agentów: „Niemka Ursula von der Leyen z właściwym sobie niemieckim tupetem i arogancją namaściła Tuska na namiestnika w Polsce” i teraz „Niemcy traktują Donalda Tuska jak swojego agenta wpływu w Warszawie”. „Musimy bronić się przed kolaborantami” –dodał. Michał Wójcik straszył: „Jeśli dopuścicie tych wariatów z opozycji do władzy, oddadzą suwerenność szaleńcom z Brukseli. Pamiętajcie, suwerenność to serce narodu!”. Sam jednak zapomniał, że stygmatyzujących

słów oznaczających osoby z zaburzeniami psychicznymi powinno się unikać, zwłaszcza w dyskursie publicznym.

Zadaniem Suwerennej Polski – jak powiedzieli prowadzący kongres tej partii Anna Maria Siarkowska i Jan Kanthak – jest „obrona silnej, niezależnej, wolnej i suwerennej Polski”, „w której mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta – kobietą, w której obchodzimy Boże Narodzenie, a palenie w kominku nie jest zbrodnią. Polski, w której schabowy jest legalny”. Zagrożeniami dla polskości są więc osoby trans, laicyzacja, ekologia i wegetarianizm. Ale na tym nie koniec, bo jeśli nie powstrzymamy Unii, to Polacy nie będą mogli niedługo nie tylko „jeść tego, na co mają ochotę”, ale i „jeździć samochodami” oraz wydobywać węgla.

O wiele więcej uwagi poświęcili politycy SP zagrożeniu z Zachodu niż ze Wschodu. Kilka dni wcześniej Patryk Jaki usiłował zrównoważyć oba zagrożenia, mówiąc, że Moskwa chciałaby podbić nasz kraj militarnie, Berlin zaś próbuje uzależnić nas ekonomicznie. Straszenie Zachodem wydaje się politykom SP o wiele ważniejsze niż straszenie Wschodem, co o tyle nie dziwi, że ich retoryka do złudzenia przypomina retorykę putinowskiej Rosji, z jej homofobią, transfobią, tradycjonalizmem, odwoływaniem się do religii, straszeniem wizją przymusu jedzenia owadów i generalną niechęcią do wszystkiego, co zachodnie oraz lewicowe.

Kongres Suwerennej Polski odbywał się 3 maja, w rocznicę uchwalenia Konstytucji, nie obyło się więc bez odwołań do tego wydarzenia. Oczywiście – na skrzydłach odległej metafory. Bo Konstytucja, o czym nikt z polityków SP nie wspomniał, była przecież w gruncie rzeczy prozachodnia i opierała się na ideałach angielskiego i francuskiego Oświecenia. A konfederacja targowicka, którą Ziobro widzi dziś w postaci „niemieckich kolaborantów”, została przecież założona przez grupę oligarchów i biskupów o tradycyjnych poglądach, przeciwnych Oświeceniu i zachodniemu zepsuciu, właśnie tam, na Zachodzie, widzących największe zagrożenie dla swojej wizji Polski. Jak to się skończyło – wiadomo. Oczywiście historię można traktować wybiórczo, interpretować po własnej myśli i mocą metafory dopasowywać ją do własnych interesów politycznych. Metafora opiera się jednak na podobieństwie. Krzycząc o zagrożeniu płynącym z Zachodu, upodobniacie się, panowie i panie z SP, do tych, którzy byli przeciwko Konstytucji. Oni też mieli usta pełne pięknych i wzniosłych słów o Rzeczypospolitej, o suwerenności (nazywanej przez nich samowładnością), niepodległości, wolności i szlachetnym narodzie polskim. Zapytam więc nieśmiało: czyż 14 maja nie byłby stosowniejszą datą dla kongresu Suwerennej Polski?

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.
Trzewiokracja, czyli co tam piszczy w polityce by SIW Znak - Issuu