Szaleństwo i śmierć spłyną z gór. Śledztwa profesorowej Szczupaczyńskiej

Page 1


MARY L A SZYM IC Z KOWA

2025

Kraków

Copyright © by Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński

Projekt okładki Kira Pietrek

Redaktorka nabywająca

Agata Pieniążek

Redaktorka prowadząca

Paulina Jóźwik

Redakcja

Lidia Nowak

Korekta

Małgorzata Sikora-Tarnowska

Joanna Wiśniewska

Łamanie

Piotr Poniedziałek

Koordynator produkcji i przygotowanie do druku

Jakub Kornacki, Maria Gromek

ISBN 978-83-240-9663-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025

Printed in EU

Prolog  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  13

Rozdział I – W którym profesorowa Szczupaczyńska jedzie „zeleźnicą” i napotyka rafę koralową, a także piastuje na piersi cenny telegram   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  15

Rozdział II – W którym Zofia Szczupaczyńska zastaje pod samiuśkimi Tatrami turecki jarmark i słyszy o czymś, czego się nie spodziewała: pochodzie faraonów  Następnie napotyka zgromadzenie święte acz przestępcze, a gaździna przeżywa uniesienia estetyczne

Rozdział III – W którym Zofia dowiaduje się o obyczajach sycylijskich, po czym zostaje kwietną wróżką

Rozdział IV – W którym Zofia dziwuje się Prosiaczkowi

Paschalnemu w wieczerniku, rozmyśla o naturze Zakopanego i wychodzi przez wyłomisko nudy na nudy grań, stromą, że hej   Tudzież galeria typów zakopiańskich (za dodatkową opłatą z fotografiami p .Bizańskiego)

Rozdział V – W którym niebo się przejaśnia, acz nie przejaśnia się ciemny mrok zbrodni; baletmistrz okazuje się hoplitą; Zakopane w słońcu jako zjawisko społeczne; powszechność

userdaczenia obserwowana w drodze do Kuźnic

Rozdział VI – We włościach Generałowej, królestwie cepculek; krótki traktat o pożytkach ze złotych młodzieńców; nagłe ochłodzenie stosunków mimo ciepłej aury   . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozdział VII – W którym Zofia Szczupaczyńska poznaje wroga higieny nurkującego jak czapla, a także dowiaduje się, co ciotce zdradzić należy

Rozdział VIII – Bardzo krótki, w którym kompromitacja przynosi olśnienie   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozdział IX – W którym gaździna rozważa zyski ze strat, a profesorowa Szczupaczyńska dokonuje wyboru z bukietu kwiecia pensjonatowego, by dowiedzieć się o małym dramacie zbędnego wydatku ośmiu koron   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  95

Rozdział X – W którym Zofia staje się przeciwieństwem swego imienia i mości się pod nieszczególnie tatrzańskimi widoczkami pani Wokierowskiej, której psuje apetyt   Table d’hôte jako panorama najrozmaitszych typów letników   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  107

Rozdział XI – W którym my zapoznajemy się z prawdziwymi tajnikami stylu zakopiańskiego, a Zofia – z dalszymi sąsiadami, po czym próbując odkryć urningów, odkrywa zgoła kogo innego

Rozdział XII – W którym profesorowa Szczupaczyńska niemal krztusi się niedogotowaną fasolką za sprawą przenajgłębszego wzburzenia  Następnie rozważa różnice pomiędzy

znalezieniem a posiadaniem oraz dowiaduje się, co jest prawdziwym skarbem Tatr

Rozdział XIII – W którym Kotlina Zakopiańska zmienia się w Dolinę Królów, publika deliberuje o egipskich ciemnościach, a dolniacy piorą się z surdutowcami

Rozdział XIV – W którym profesorowa Szczupaczyńska prawie natyka się na Sherlocka, dociera pod dom stojący na barkach żmudzińskiej kariatydy, a nieładne plotki okazują się prawdziwe

131

143

153

Rozdział XV – W którym pan Witkiewicz opowiada o miejscowej taplaninie i wyjawia sekret skarbu w Jaskini Magurskiej, a profesorowa wchodzi w progi góralskiego pałacu   . . . . . . . . .  161

Rozdział XVI – W którym Zofia dowiaduje się o szwajcarskiej tandecie, wysłuchuje apokaliptycznej wizji dwudziestotysięcznego Zakopanego jako drugiej Lucerny, a także poznaje dwa sekrety: bacy nicponia i dziewiątej Kleopatry   . .  171

Rozdział XVII – W którym następują tłumaczenia z polskiego na nasze, Zofia dowiaduje się o osobliwych fascynacjach letników z Kongresówki i na polu bitwy pod Mukdenem szuka wzrokiem gaździny  Konfuzja w korytarzyku   Na scenę wkracza towarzyszka „Gencjana”   . . . . . . . . . . . . . .  187

Rozdział XVIII – Towarzyszka „Gencjana” prowadzi śledztwo   Rzecz o aktualności żałób  Leżakowanie pierogów  Zofia nie zostaje Kleopatrą

Rozdział XIX – W którym profesorowa Szczupaczyńska zastanawia się nad cieniem w waterprufie, udaje się na krótką przebieżkę do Canossy i dowiaduje się, czym naprawdę jest feminizm   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  213

Rozdział XX – W którym Zofia cierpliwie wysłuchuje opowieści o bezprzykładnym rozwoju, rozplątuje mozolnie lokalny węzeł szekspirowski i rozważa, czy górale są Indianami Podhala, by w końcu stanąć jak wryta   . . . . . . . . . . . . . . . . . .  229

Rozdział XXI – W którym okazuje się, że Dezydery Dundaczek jest w oczach niektórych znakomitym rozmówcą, Zofia Szczupaczyńska planuje kampanię wojenną, w której nagle braknie jej dywizji, a Grób Napoleona tradycyjnie nie wychodzi

Rozdział XXII – W którym rumak (a właściwie klacz) w przepysznym czapraku zajeżdża przed pensjonat „Dziewięćsił”, Franciszka znowu spełnia oczekiwania, a „Halka” zostaje kompletnie przenicowana

Rozdział XXIII – W którym Zofia podróżuje do Kuźnic z sałatką owocową, nieoczekiwanie dla samej siebie zostaje matką

Franciszki i dopytuje o czwarte K, po czym ucieka z panem

Kaluniem przed zwiedzaniem warsztatu nieużytków

Rozdział XXIV – W którym profesorowa napotyka kolejne konspiratorki i z trudem rozwikłuje splątaną opowieść lokatorki zamieszkującej separatkę  Golgota matrymonialna

Michaliny Zazulińskiej

Rozdział XXV – W którym Dundaczek ze Szczupaczyńskim różnią się w kwestii spirytualiów, czterdzieści wieków nie patrzy na nich, Franciszka wie, co to Wideń, Józef Pochroń dyryguje dioramą, a patriotyzm tanieje   . . . . . . . . . . .  297

Rozdział XXVI – W którym dowiadujemy się, co jest prawdą powszechnie znaną, a profesorowa nad ciastkiem zadaje sobie odwieczne pytanie „Qui prodest?”  Rozważania o tym, czy wieża Eiffla może mieć krzyż na nosie  Dowód, że szata jednak czyni człowieka (z kucharki)   . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .  311

Rozdział XXVII – W którym profesorowa z Franciszką wspólnymi siłami próbują rozmawiać z gaździną, prawdziwa góralka nie jest zainteresowana handlem, a wróg higieny śpiewa, namawia, uwodzi i narzeka na puste ławki podczas pożytecznych odczytów

319

Rozdział XXVIII – W którym Rajmund Klossowitz jest człowiekiem dwulicowym (ale tylko przez chwilę), a Szczupaczyńscy wysłuchują straszliwej wizji Tatr płaskich jak stolnica   Rozmowa zza płacht przybiera nieoczekiwany obrót   . . . . . . .  327

Rozdział XXIX – W którym para myśliwych osacza zwierzynę, choć nie bardzo wie, co to za bydlę; Rajmund Klossowitz zdradza en passant największą tajemnicę profesorowej, a Pochronia przerastają wielkie słowa

Rozdział XXX – W którym seria drobnych oszustw służy większemu dobru, Szczupaczyński staje okoniem, a Artur Wokierowski dba o swój interes

– 9 –

335

345

Rozdział XXXI – W którym zgromadzeni goście dzielą się

na frakcje, gobelin opowieści zostaje szeroko rozpostarty, dowiadujemy się o paragrafach Powszechnej Księgi Ustaw Cywilnych i znaczeniu nowojorskiej giełdy

Epilog

Od Autorki

Ewie i Piotrowi, najlepszym partnerom w kanaście, z podziękowaniem za wszystko

Ponad nędzą kamienistych poletek i chat przyklejonych do ziemi bodaj na słowo góralskiego honoru, ponad rozpaczą beznadziejną krzywych rozstajnych kapliczek i górskich cmentarzyków, gdzie jarzębina tylko purpurę korali na opuszczone groby w noc zaduszną rzuca, niósł się rozpaczliwy jęk smreków bijących pokłony pod grozą halnego. Z turni wzniosłych, stromych, okrytych wyiskrzoną bielą, a przywodzących na myśl pienistą grzywę niebosiężnej kamiennej fali zastygłej ponad zatrwożoną doliną, schodził ten wiew dziki, ciepły niby a bezlitosny, w ciemnię kosodrzewiny i niżej w biel mgieł, w dole zaległych. Wtórował mu wieczyście młodzieńczy, krzepki huk walących się z gór potoków, jakby sam Berlioz dyrygował dwiema skłóconymi ze sobą gigantycznymi orkiestrami.

Po chatach, pensjonatach i sanatoriach wiatr wprawiał w miłosne drżenie co silniejszych gruźlików, co słabszych przyprawiał o obłęd i iście tyfusową gorączkę, a tych, którzy stali na krawędzi śmierci, popychał lekko w jej czarną rozpadlinę, tak że marli dziesiątkami, zostawiając

gaździnom przywiezione z miasta barometry, czerwone lampiony z chińskiej bibułki i przedmiot szczególnego tutaj pożądania: parasole.

W halnej wichurze – rzadkiej w początkach lata – zawodzący smętek przeplatał się z dudniącą dzikością jak dwa splątane korzenie wyniosłej limby; omamionym zmysłom zdawało się czasem, że wychwytują z tego zgiełku to góralskie gęśle, to fujary juhasów o twarzach spalonych słońcem, to gadkę snutą wokół nieconych przed szałasami watr.

Tej jednak nocy wybrzmiał dźwięk inny, groźniejszy jeszcze: z początku trzaskający cicho, potem coraz głośniejszy, aż buchnął pod niebo, podsycany wichrem. Był to, pełen piekielnych wizgów i łoskotów, huk pożaru. Pióropusze ognia unosiły się nad chatą, jakby z grobów powstali dawni zbójnicy-piekielnicy i tańcowali teraz krzesanego, zaiste mający zamiast obcasów krzesiwa, z których szły snopy iskier jak z fajerwerków. Buzujący żar wypalił już od środka i okna, i drzwi, tak że dom otwarty był na przestrzał, ogień zaś zdawał się jedynym jego lokatorem, rozpierającym się po izbie białej i po izbie czarnej jak letnik, który dla odmiany nie zamierza nikomu płacić, a tylko żreć, żreć i żreć.

Na szczęście Zofia Szczupaczyńska wybrała się do Zakopanego dwa tygodnie później, kiedy halny już minął.

R ozdział i

W którym profesorowa Szczupaczyńska jedzie

„zeleźnicą” i napotyka rafę koralową, a także piastuje na piersi cenny telegram

– Przepraszam – rozległo się nagle. Głos, nieokreślony, mogący należeć i do kobiety, i do mężczyzny, dochodził jakby z górskiej otchłani, dudnił niczym echo odbijające się od skalnych zboczy, niosące ze sobą słaby pogłos tego, co wydarzyło się przed chwilą na jakiejś odległej hali. – Przepraszam! – zabrzmiało ponownie, tym razem jednak nieco bliżej i znacznie głośniej; niosło w sobie groźbę niczym głuchy rumor lawiny skalnej, której nie widać jeszcze, ale która schodzi już w dół doliny, porywając ze sobą gromady większych i mniejszych kamieni… – Proszę się przesunąć, moja osoba jest posiadaczką biletu!

Zofia otwarła oczy. Zamiast skalnej lawiny taranującej wszystko na swojej drodze, łamiącej dorodne świerki i strzeliste sosny, ujrzała skromne odbicie tejże: rozglądającą się w poszukiwaniu wolnego miejsca zażywną jejmość, pękatą, nieforemną, za to w stroju, choć niby podróżnym, ozdobionym całym mnóstwem pasmanteryjnych szaleństw: pętlic z sutażu, dżetowych guzików i pajetek, co przy jej

Wcisnąwszy się do przedziału, utorowała drogę sunącemu za nią młodszemu, objuczonemu niezliczonymi walizami mężczyźnie o niezdrowej, pożółkłej cerze. Profesorowa Szczupaczyńska, choć właśnie wybudzona z jakże przyjemnej drzemki podróżnej (doskonale znanej każdemu, kto kiedykolwiek udawał się dokądś koleją żelazną), od razu zorientowała się, że dama kieruje się właśnie na wolne miejsce obok niej – niezupełnie wolne, bo zajmowane przez Zofiowy sakwojaż.

Wagon klasy drugiej, którym podróżowała profesorowa Szczupaczyńska, nie oferował wprawdzie luksusów właściwych klasie pierwszej, ale – powiedzmy sobie szczerze – wagon klasy pierwszej Cesarsko-Królewskich Kolei Państwowych obsługujący tę trasę także luksusów nie zapewniał. Było oczywistym, że nie należało się spodziewać tutaj Orient Expressu, ale linia Kraków–Zakopane jakością ustępowała chyba nawet pociągowi, którym Zofia lata temu udała się do Bochni w poszukiwaniu rozwiązania tajemnicy Domu Helclów. Uznała zatem, że miejsce w klasie drugiej będzie rozsądnym kompromisem między niechybnym upodleniem klasy trzeciej (podróżowaniem na twardych ławkach w towarzystwie objuczonych tłumokami pasażerów, którzy za nic w świecie nie chcą owych tobołów odłożyć na półkę nad głową, bo „przecież nikomu tu chyba nie będą przeszkadzać”) a nader iluzorycznym

– 16 –masywności przywodziło Zofii na myśl rafę koralową, widzianą kiedyś w jednym z czasopism naukowych Ignacego. Całość tę wieńczył kapelusz stanowczo zbyt duży na podróż pociągiem.

(acz wiążącym się z wydaniem zupełnie realnej sumy) komfortem klasy pierwszej, gdzie za trzykrotnie wyższą cenę zasiadało się na niemal identycznej ławce, przykrytej jedynie wytartymi i wysiedzianymi poduszkami, w dodatku nie pierwszej czystości.

Oczywiście trudno było nie docenić skali postępu.

Dzięki budowie odnogi z Chabówki podróż do Zakopanego skróciła się do imponująco krótkiego czasu – wsiadało się na dworcu w Krakowie i po zaledwie sześciu godzinach i trzydziestu ośmiu minutach wysiadało w stolicy Tatr. Niecałych siedem godzin! Ignacy przekonywał ją wprawdzie, że gdyby zastosowano inną technologię budowy, postawiono wiadukty czy wydrążono tunele, podróż ta mogłaby być o wiele krótsza, ale Zofii nie chciało się w to wierzyć. W dwie godziny do Zakopanego? Toż to czysta fantastyka! Wodno-lądowo-napowietrzny wehikuł Robura Zdobywcy z ostatniej powieści pana Juliusza Verne’a, którą Zofia niedawno czytała, z pewnością poradziłby sobie z tą trasą jeszcze szybciej, ale cóż, były to tylko fantazje znakomitego – i nieodżałowanego – autora, który zmarł w marcu, opłakiwany na całym świecie, także w krakowskim domu Pod Śpiewającą Żabą. Jeszcze kilka lat temu kolej zakończyłaby bieg właśnie tu, nieopodal Rabki, w Chabówce, skąd zaraz mieli odjechać, a gdzie do pociągu dosiadali się podróżni ze wschodu –z Tarnowa, Rzeszowa, może nawet rodzinnego miasta Zofii, Przemyśla. Dawniej resztę trasy musieliby pokonać góralską furką: wiele godzin na wiązkach siana pod dziurawą płachtą, która ledwie chroniła przed słońcem, a przed deszczem w ogóle zgoła. „Chwała Bogu, że ludzie jeżdżą do

Zakopanego wypoczywać – pomyślała Zofia – bo po takiej podróży i zupełnie zdrowy człowiek dochodziłby do siebie najmniej przez tydzień, a co dopiero jakiś gruźlik czy inny wypluwający płuca astmatyk”.

Jejmość z całych sił opadła na miejsce obok Zofii (z którego ta z demonstracyjną niechęcią w ostatniej chwili zabrała sakwojaż), a jej towarzysz, który zresztą chyba wcale nie był jej towarzyszem, tylko został przymuszony do noszenia bagaży, w ostatniej chwili wyskoczył na peron i popędził znaleźć drzwi do swojego przedziału.

Oczywiście przed dwudziestu laty wyprawa w Tatry była jeszcze większym przedsięwzięciem. O żadnej kolei żelaznej nie było mowy; zgadzało się na Kleparzu jakiegoś górala, który przyjechał do Krakowa sprzedawać garnki, gwoździe czy co tam innego, by w drodze powrotnej zabrał ze sobą letnika z całym dobytkiem, jakiego ten mógł potrzebować do życia. Rano przed kamienicą stawała furka, na którą ładowano niezliczone kufry, walizy, pakunki, przewiązane sznurem pierzyny, czasami nawet jakieś mniejsze meble, a także, rzecz jasna, zapasy żywności: worki z mąką, kaszą, beczki konserw i przetworów, kawę, herbatę; wszystko, czego w Zakopanem mogło brakować –i przeważnie brakowało. Dwudniowa podróż, z przystankiem na nocleg w jakiejś zapadłej karczmie pełnej pluskiew i pcheł, była wyzwaniem, któremu podołać mogli tylko najwytrwalsi. Albo kompletnie szaleni, rzecz jasna.

Zofii Szczupaczyńskiej oczywiście nawet nie przeszło przez myśl, by udać się w taką ekspedycję – uważała się wprawdzie za osobę wytrwałą, ale nigdy w życiu nie

– 18 –

A także – zapewne – boleśnie pokąsani przez robactwo.

Od tamtej pory Ferencowie jeździli do Zakopanego każdego lipca, by każdego sierpnia, ogorzali i pokąsani, na nowo przekonywać Szczupaczyńskich, aby sami wybrali się któregoś lata w Tatry. Profesorowa była jednak mieszczką, a zatem z samej definicji istotą na wskroś miejską, do tego umiarkowanie wrażliwą na piękno przyrody. Co roku uśmiechała się więc tylko uprzejmie, słysząc namowy Ferenców, i odpowiadała: „Być może, być może”, mając na myśli: „Nigdy w życiu, nigdy w życiu”.

Szczerze w to wierzyła, święcie przekonana, że nie ma takiej rzeczy, która mogłaby ją skłonić do wielogodzinnej telepki w Tatry – ani na beli siana, ani nawet w kolejowym wagonie. Nagle jednak okazało się, że się myliła: było coś takiego, trafiło w jej ręce parę dni wcześniej i jechało teraz razem z nią, pod sercem, a dokładnie w pompadurce, którą z całą mocą ściskała przez sen.

Odruchowo poprawiła na głowie kapelusz amazonkę, na wypadek gdyby drzemka zaszkodziła jego nieskalanej formie, po czym otwarła torebkę, wyciągnęła z niej swój notesik, z niego zaś złożony na cztery telegram, jaki otrzymała trzy dni wcześniej. Telegram, który sprawił, że serce zabiło jej mocniej, niż biło przez ostatnie dwa lata. Tyle bowiem

– 19 –zdecydowałaby się na taki krok. Widziała natomiast kiedyś – jeszcze kiedy mieszkali przy Świętego Jana – jak góral zajechał pod kamienicę Pod Pawiem, żeby zabrać na wczasy państwa Ferenców, którzy mieszkali nad Szczupaczyńskimi. Wrócili po miesiącu, ogorzali od górskiego słońca i zachwyceni „nieziemskim pięknem polskich Tatr”.

mijało właśnie, odkąd rozwiązała zagadkę śmierci na ulicy

Wenecja podczas pamiętnej powodzi roku 1903. Czas uciekał – na świecie szybciej, w Krakowie, jak to w Krakowie, wolniej, ale tak czy owak nieubłaganie – a Zofia wyczekiwała kolejnego zadania niczym kania dżdżu. Na próżno. Nie znaczy to, że w Krakowie nie zdarzały się zbrodnie, i to nawet głośne. Ubiegłego lata, po sąsiedzku, bo przy placu Na Groblach, niejaka Batkówna zabiła tasakiem swoją służbodawczynię, panią Bogucką. Wielka tragedia dla rodziny Boguckich, oczywiście, ale tragedia także dla Zofii: zbrodnia raptem pięć minut od domu, lecz cóż z tego, skoro winna znana była od razu, a rozwiązanie zagadki polegało jedynie na znalezieniu uciekinierki, która zbiegła z miejsca zbrodni, ukradłszy przy okazji siedem kaftaników, dwie suknie i trzy chusteczki do nosa? Rolą Zofii Szczupaczyńskiej było wszakże odnajdywanie zbrodniarzy metodą dedukcji, a nie ruszanie za nimi w pogoń – podróże, jak już zostało powiedziane, nie były pasją profesorowej – więc w tej kwestii zdała się na policję. Słusznie, jak się okazało, bo w końcu Batkównę odnaleziono na Morawach. Cały Kraków żył procesem „niewdzięcznej dziewuchy” i przez jakiś czas w niejednym krakowskim domostwie pani domu z obawą patrzyła, jak kucharka sięga po nóż czy służąca po pogrzebacz. Ale zarazem tu i tam służba ze zdziwieniem zauważała, że państwo zrobili się uprzejmiejsi, hojniejszą ręką wygospodarowywali parę dodatkowych koron na wychodne dla „drogiej Anielki” czy „miłej Stasi”. Ba, w kilku przesadnie rozrzutnych domach zdarzyły się nawet skromne podwyżki pensji.

Minęły całe dwa lata nawet jeśli nie bez żadnej zbrodni, to bez żadnej łamigłówki, do której rozwiązania Szczupaczyńska mogłaby wykorzystać swoje niebywałe talenty detektywistyczne. Talenty, o których wszakże na całym bożym świecie wiedziały oprócz niej tylko dwie osoby.

Pierwszą z nich, Franciszkę, zostawiła w domu, u boku Ignacego. Kiedy kucharka dowiedziała się, że pani wybiera się w góry, uznała za pewnik, że będzie jej towarzyszyć –Zofia dostrzegła w jej oczach najpierw radość, a potem ogromne rozczarowanie, kiedy okazało się, że profesorowa zamierza jechać sama. „Nie możemy zostawić pana samego, Franciszko!”, oświadczyła jej, licząc na zrozumienie, ale na próżno. Dziewczyna w zasadzie przestała się do niej odzywać: udzielała swojej pani odpowiedzi jednowyrazowych, w najlepszym zaś wypadku używała dwuwyrazowego wytrychu „wedle życzenia”, którym kwitowała każdą prośbę profesorowej, a który brzmiał niemalże jak drwina. Zofia nie bała się, oczywiście, że podzieli los nieszczęsnej Boguckiej (mimo że istotnie łączyła ją z Franciszką zbrodnia, i to niejedna), ale bolała ją oziębłość wiernej służącej, a także (choć trudno było jej się do tego przyznać) poczucie, że sprawiła przykrość dziewczynie, którą, w odróżnieniu od niej, naprawdę ekscytowała myśl o wyjeździe w Tatry. Powodem, dla którego w tę verne’owską podróż na (prawie) drugi koniec świata wyruszała bez swojej wiernej Passepartout, była druga osoba, która znała całą prawdę o tajemnej profesji profesorowej Szczupaczyńskiej, a która to osoba przed paroma dniami wysłała z Zakopanego wspomniany podniecający telegram.

Zofia rozłożyła karteczkę i przeczytała ją ponownie, Bóg jeden raczy wiedzieć, który to już raz, i znowu serce zabiło jej szybciej.

ZBRODNIA STOP PROSZĘ PRZYJECHAĆ NIE -

ZWŁOCZNIE STOP SAMA STOP CZEKAM STOP R K

„Cóż robić, czasem trup trafia się pod samym domem, czasem na tej samej ulicy, a czasem pod samymi Tatrami”, pomyślała sentencjonalnie Szczupaczyńska.

Ignacemu oświadczyła, że czuje się przemęczona, że od kilku dni, ba, od dwóch tygodni, cierpi na straszliwy globus i doszła do wniosku, że pomóc jej może tylko świeże górskie powietrze, a także zdrowonośne kąpiele wodne, iglicowe i, ma się rozumieć, żętycowe.

– Pamiętasz dobrze, jak żętyce pomogły pani Ferencowej, Ignacy? Mówiła nam o tym wielokrotnie. Zobaczysz, tydzień, może dwa i będę jak nowo narodzona.

Ignacy nie pamiętał, bo taka rozmowa nigdy nie miała miejsca, ale nie chcąc znowu wyjść na męża, który nigdy nie słucha tego, co się do niego mówi, przytaknął i udał się do banku, żeby wypłacić środki na podtatrzańską kurację swojej małżonki.

Profesorowa próbowała przekonywać samą siebie, że nie ma wyjścia, że po prostu musi rzucić wszystko, dom, męża, odżałować wystawę róż i truskawek, na którą się tak cieszyła, i w pośpiechu wyjechać do Zakopanego. Zofii Szczupaczyńskiej nie dało się jednak oszukać, nawet jeśli próbę oszustwa podejmowała ona sama. W głębi duszy przejrzała samą siebie i zdawała sobie sprawę z tego, że kierują nią nie tylko poczucie obowiązku i ekscytacja

z powodu nowej zagadki kryminalnej, którą może rozwikłać, ale i coś innego, niedookreślonego, ale chyba…

– Babia – odezwała się nagle, przerywając bieg tych myśli, korpulentna kobieta rozpychająca się na miejscu obok.

– Proszę? – zmarszczyła brwi Szczupaczyńska, nieco zaskoczona.

– Babia Góra – machnęła ręką w stronę okna, wskazując na mieszaninę chmur podartych smugami deszczu. –Nie widzi pani?

Ciągnięty przez astmatyczną, ledwie zipiącą lokomotywę, pociąg wił się dnem doliny, mijał przytulone do ścian parowów chaty, uczepione pochyłych brzeżków, zwisające nad potokami, wspinał się coraz wyżej, ale przez mokre okna trudno było dostrzec cokolwiek ponad to – nie tylko

Górę Babią, ale i w ogóle jakiekolwiek góry, które jeśli wierzyć mapom, miały się rozpościerać przed oczami podróżnych. Zofia, jako się rzekło, nie była zbyt podatna na piękno przyrody, ale jednak liczyła na to, że ujrzy przynajmniej coś niebrzydkiego, podobnego do alpejskich dolin i szczytów, które znała z obrazów i rycin. Tymczasem zamiast górskich widoków dostała mgły, chmury i deszcz. „No ale – pocieszyła się w myślach – nie przyjechałam przecież w Tatry wypoczywać”.

Znów rozwinęła telegram. ZBRODNIA – to słowo sprawiało, że krew krążyła w jej żyłach szybciej, ale prawda była taka, że słowo CZEKAM także zdawało się wywoływać pewne emocje.

Schowała kartkę i znów wyjrzała przez okno. Deszcz osłabł, przez pocięte kroplami szyby widziała wciąż bezmiar

powietrza wypełniony blaskami, cieniami i nikłymi tonami

sinych barw. Dychawiczny pociąg piął się powoli pod górę, koła rytmicznie stukały o metalowe szyny i Zofia ani się spostrzegła, kiedy jej głowa z powrotem opadła na pierś.

Ze snu wyrwał ją znowu głośny krzyk:

– Zakopane! Drei Minuten! Trzy minuty! – zawołał konduktor.

– No, no – oświadczyła jejmość może do Zofii, a może do nikogo konkretnie – ledwo dziesięć godzin w drodze, a już jesteśmy w Zakopanem. No, no. Człowiek to się napodróżuje.

* *

Do wyjścia nikt się nie garnął. Niby wszyscy mieli już dość długiej i nużącej podróży z Krakowa, w pociągu jednak przynajmniej nie padało. Tymczasem Zakopane – o którym Zofia myślała, że będzie się pyszniło błękitnymi płatami gencjan, srebrem śnieżnych grani, ametystami fioletowych mgieł kryjących iglice Tatr – było równomiernie szare szarością najpospolitszego listopada na Grzegórzkach. Za kurtyną gęstego burego deszczu rozciągał się niewielki brzydki – acz niemal zupełnie nowy, bo liczący ledwie parę lat – i równie bury dworzec. Choć należałoby go chyba nazwać raczej stacyjką. Wokół pociągu, co jakiś czas buchającego kłębami białej pary, kręcili się już miejscowi: część z nich przyjechała po konkretnych gości, więc wykrzykiwali z właściwym sobie akcentem ich nazwiska:

– Łodrziwolska! Pani Łodrziwolska! Po Łodrziwolskom zek przijechoł!

– Z Tarnowa Tarcyński! Ka tu radca Tarcyński? Z Tarnowa!

– Gwiaaaazdomorski! Gwiaaaaaazdomorski!

– Wdowa Lipke! Rzesów! Lipke! Lipke wdowa!

Albo nazwiska własne:

– Bachleda! Bachleda! Baaaachleda!

– Gąsienica-Kaspruś! Gąsienica-Kaspruś! Ludzie, ludzie! Kaspruś!

Inni zaś kręcili się tak, jak w Krakowie czy każdym innym mieście kręcą się bagażowi i dorożkarze, tyle tylko, że poubierani w te guńki, serdaki, kierpce, które Zofia widywała wprawdzie na Kleparzu, nigdy jednak w takiej obfitości. Miałaby wrażenie, że przyjechała do zupełnie przeciętnego miasteczka, gdzie cały zwykły ludek stacyjny przebrał się na maskaradę, gdyby nie to, że o autentyczności górali świadczyły ich oblicza, zupełnie inne niż przeciętne twarze na dworcu w Krakowie, Bochni czy Przemyślu.

Byli wśród nich i zupełnie młodzi chłopcy, którzy wyglądali, jakby nie byli zdolni unieść porządnego kufra, i krzepcy wozacy, wysocy, barczyści, ogorzali – widać nie zawsze tu padało – wreszcie chudzi starcy o profilach Indian amerykańskich i skórze wysmaganej górskimi wichrami, snujący się trochę bez celu, jakby nie wierzyli, że ktoś akurat ich zgodzi do zabrania bagaży.

Pociąg jednak trzeba było wreszcie, chcąc nie chcąc, opuścić, drzwi przedziałów otwierały się z trzaskiem, na peronie zaś tworzyły się osobliwe pary: Łodrziwolska

znajdowała swojego Gąsienicę, a Bachleda wyłuskiwał tarnowskiego radcę, po czym chwytali za kufry, sakwojaże, pudła na kapelusze i ruszali w deszczu na drugą stronę stacji, ku wsi.

Sędzia śledczy Rajmund Klossowitz stał w tym deszczu i harmidrze najzupełniej spokojny, nieruchomy, pod dużym czarnym parasolem.

W SERII O ŚLEDZTWACH

PROFESOROWEJ SZCZUPACZYŃSKIEJ

UKAZAŁY SIĘ DO TEJ PORY:

Tajemnica Domu Helclów

Rozdarta zasłona

Seans w Domu Egipskim

Złoty róg

Śmierć na Wenecji

Szaleństwo i śmierć spłyną z gór

Trup samiuskichspodTater

Wiek XX rozpędza się niczym szalona lokomotywa, gdy Zofia

Szczupaczyńska otrzymuje z Zakopanego dramatyczną wiadomość:

ZBRODNIA STOP PROSZĘ PRZYJECHAĆ NIEZWŁOCZNIE STOP

Jej serce zaczyna bić szybciej, ale czy tylko z powodu treści telegramu? Profesorowa nigdy nie ignoruje takich wezwań ‒nawet jeśli przychodzą z miejsc, które są znane bardziej z oscypków niż morderstw. Rusza więc w drogę i po zaledwie siedmiu godzinach dociera do stolicy Tatr. Na miejscu czekają już na nią zdenerwowany sędzia śledczy Klossowitz, a także podejrzanej czystości kwatera, pochód faraonów, zwaśnione klany góralskie i gęsta jak mgła omerta.

Zofia przywdziewa maskę (jaką? O tym w rozdziale dziewiątym!) i rozpoczyna śledztwo. Przepytuje gruźlików, najstarszych górali i prominentne zakopiańskie figury.

Czy jej instynkt, ostry niczym ciupaga harnasia, zdoła przeciąć gąszcz tajemnic, by odsłonić prawdę?

I czy serce Zofii pozostanie zimne jak śnieg na Giewoncie ‒czy jednak rozgrzeje się niczym roztańczona para na wieczorku w zakładzie doktora Chramca?

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.