Opowiadania na czas przeprowadzki
Stół
– Stół, stół – krzyczała mama – nie mogę już tego wytrzymać!
Ludzie mają meble, a tylko my coś takiego – i pokazywała ręką na nasz okrągły stół, przy którym codziennie jedliśmy obiad. –Czy to w ogóle można nazwać stołem? – pytała, załamując głos i ramiona. Ojciec nie odpowiadał na jej zaczepki i zamykał się w sobie, wypełniając pokój ciężkim milczeniem. W końcu stół nie był taki zły. Pod krótszą nogę podkładało się specjalny klocek, a sękaty fornir na blacie można było zakryć obrusem. Ten stół kupił w roku czterdziestym szóstym od pana Polaske z Zaspy, kiedy pan Polaske pakował tobołki i ostatnim pociągiem udawał się na zachód, do Niemiec. Ojciec dał wtedy panu Polaske parę wojskowych butów, które wcześniej wyhandlował od sowieckiego sierżanta za używany zegarek, a ponieważ te buty nie były pierwszej świeżości, ojciec dołożył jeszcze trochę masła z UNRRA, na co wzruszony pan Polaske zostawił ojcu oprócz stołu fotografię z rodzinnego albumu. Przedstawiała dwóch eleganckich mężczyzn w garniturach, którzy stali na Lange Brücke. Lubiłem oglądać tę fotografię. Nie dlatego, że interesował mnie pan Polaske i jego brat, o których wiedziałem niewiele, ale dlatego, że za ich plecami, w tle, rozciągał się widok, jakiego próżno szukałem na Długim Pobrzeżu. Dziesiątki
rybackich łodzi cumowało do kei Targu Rybnego, na nabrzeżu pełno było sprzedających i kupujących ludzi, a Motławą przepływały barki i parowe stateczki z długimi jak maszty kominami. Pełno tu było ruchu i życia, Lange Brücke wyglądało jak prawdziwy port i chociaż wszystkie szyldy hoteli, barów i kantorów kupieckich brzmiały obco, to jednak był to widok pociągający. W niczym nie przypominał Długiego Pobrzeża, odbudowanego wprawdzie po wielkim pożarze i bombardowaniu, ale świecącego pustką nikomu niepotrzebnych urzędów, czerwonych haseł zawieszonych na murach i zieloną nitką Motławy, po której pływała milicyjna motorówka i raz dziennie statek Wojsk Ochrony Pogranicza. – To niemiecki stół – podnosiła głos mama – już dawno powinieneś go porąbać na kawałki. Gdy pomyślę – ciągnęła już nieco spokojniej – że siedział przy nim jakiś gestapowiec i jadł po pracy węgorze, robi mi się niedobrze. Ojciec wzruszał ramionami i wyciągał fotografię pana Polaske.
– Spójrz – mówił do mamy – czy to jest gestapowiec? –I opowiadał zaraz historię pana Polaske, który był socjaldemokratą i siedział trzy lata w obozie koncentracyjnym Stutthof, bo nie zgadzał się z Hitlerem. Kiedy nasze miasto w roku trzydziestym dziewiątym włączono do Rzeszy, pan Polaske ostentacyjnie nie wywiesił flagi na swoim domu i wtedy go zabrali.
– W takim razie jego brat był gestapowcem – ucinała dyskusję mama i wychodziła do kuchni, a ojciec, niepocieszony po stracie słuchacza, opowiadał o drugim panu Polaske, który zaraz po wojnie, z senatorem Kunze, pojechał do Warszawy prosić prezydenta Bieruta o gdańskich Niemców, żeby mogli zostać, podpisując deklarację lojalności.
– Wtedy – ciągnął swoją opowieść ojciec – prezydent Bierut nastroszył swój wąsik i powiedział delegatom, że socjaldemokracja niemiecka nigdy nie grzeszyła poczuciem historycznego rozsądku, że zdradziła swój klasowy instynkt już
dawno, o czym mądrze i wyczerpująco napisał towarzysz Stalin. I jakiekolwiek prośby – tu prezydent Bierut zacisnął swoją robotniczą pięść i uderzył nią w blat biurka – są działalnością antypaństwową. Brat pana Polaske wrócił wtedy do Gdańska i powiesił się na strychu ich domku na Zaspie. Właściwie dlaczego to zrobił? – pytał głośno ojciec – przecież mógł pojechać do Niemiec, jak jego brat.
– Powiesił się – mama wchodziła właśnie do pokoju, niosąc dymiący półmisek – bo wreszcie ruszyło go sumienie. Gdyby wszystkich Niemców ruszyło sumienie, to wszyscy zrobiliby tak samo – dodała, stawiając na stole ziemniaki w mundurkach – wszyscy powinni się powiesić po tym, co zrobili.
– A Sowieci?! – wykrzykiwał ojciec, odrzucając na skraj talerza łupy – a Sowieci?
Wiedziałem, że zaraz zacznie się kłótnia. Mama bała się Niemców panicznie i nic nie było w stanie uleczyć jej z tego lęku, podczas gdy ojciec największy uraz czuł do rodaków Fiodora Dostojewskiego. Niewidoczna granica przebiegała teraz przez stół pana Polaske z Zaspy i oboje byli nią rozdzieleni, jak wtedy, w roku trzydziestym dziewiątym, gdy kraj ich dzieciństwa, pachnący jabłkami, chałwą i drewnianym piórnikiem, w którym grzechotały kredki, rozdarto niczym sztukę płótna na dwie części, między którymi łyskała srebrna nitka Bugu.
– Widziałem – ojciec połykał białe mięso ziemniaków – widziałem… – Oczywiście chodziło mu o defiladę w miasteczku, gdzie obie armie spotkały się ze sobą. – Kurz wzbijał się pod samo niebo – ojciec dokładał sobie skwarków – a oni maszerowali równym krokiem obok siebie i śpiewali raz po niemiecku, a raz po rosyjsku, ale rosyjski słychać było głośniej, bo Sowieci przysyłali na defiladę cały pułk, a Niemcy tylko dwie kompanie.
– Niemcy byli gorsi – przerwała mama – bo nie mieli w sobie żadnych ludzkich uczuć.
Nie lubiłem tych rozmów. Zwłaszcza kiedy toczyły się przy obiedzie i w gęsty zapach rosołu czy aromatyczny zapach sosu chrzanowego wkradał się huk armat albo stukot pociągu, którym wieziono ludzi na powolną lub natychmiastową śmierć.
Nie lubiłem, kiedy kłócili się o takie rzeczy, bo zapominali wtedy o mnie i tkwiłem pomiędzy nimi jak zużyta i nikomu już niepotrzebna rzecz. Ostatecznie wszystkiemu winien był pan Polaske i jego stół. Tak myślałem, przełykając ziemniaki w mundurkach albo leniwe pierogi. Gdyby nie ten stół, rodzice rozmawialiby ze sobą o filmie z Marilyn Monroe, urodzaju truskawek albo ostatnim wodowaniu w Stoczni Lenina, na które przybył premier Cyrankiewicz. Mogliby zresztą mówić o czymkolwiek innym, lecz stół pana Polaske upodobnił się z czasem do ćmiącego zęba. Kiedy ból słabł i zdawał się przemijać, tym większa chętka brała ich, żeby dotknąć tego miejsca i wzbudzić pulsującą udrękę na nowo. Czy mogłem coś zrobić? Gdyby chodziło o krzesło, poradziłbym z pewnością. Ale stół – duży i okrągły, z rzeźbionymi nogami, tak bardzo ciężki, z dębowego drewna – stół pana Polaske z Zaspy wydawał się zbyt masywny, aby go unicestwić bez niczyjej pomocy. Podejrzewałem, że pan Polaske zostawił go nam specjalnie, jakby wiedział o niewidzialnej granicy między moimi rodzicami. I jakby przypuszczał, że jego mebel, którego nie mógł zabrać do Niemiec, stanie się przyczyną nieustającej kłótni. Ojciec, niechętny zmianom, upierał się przy swoim, a mama coraz częściej przypalała bigos albo żeberka, wyszukując w niemieckim stole wciąż nowe usterki. Do kulawej nogi i spękanego forniru dochodziły zatem korniki, których sekretna robota, niesłyszalna w dzień, nocą nie dawała mamie spać. Rano była niewyspana i w złym humorze.
– Zrób coś – mówiła do ojca – nie mogę już dłużej tego wytrzymać!
– Jakie znów korniki? – pytał ojciec.
– Niemieckie – odpowiadała mama. – To niemieckie robaki.
Niedługo zaatakują kredens i szafę, bo są nienasycone. Jak wszystko co niemieckie – szeptała ojcu do ucha.
Jeśli pan Polaske chciał się zemścić, nie mógł znaleźć lepszego sposobu. Coraz częściej wyobrażałem sobie, że śmieje się gdzieś w Hamburgu albo Monachium i zaciera ręce. Masło z UNRRA zjadł w ciągu kilku dni, sowieckie buty wyrzucił po roku, a my męczyliśmy się z jego stołem jak z obcym domownikiem, który przeszkadza wszystkim bardzo, lecz którego nie można wyrzucić. Tylko dlaczego miałby się na nas mścić –zastanawiałem się chwilami. Nie zrobiliśmy mu przecież nic złego. Nie mieszkaliśmy nawet w jego domu, który zajmował teraz jakiś wysoki urzędnik partyjny. Czyżby życzył nam źle tylko dlatego, że byliśmy Polakami? Nie znajdowałem na to pytanie gotowej odpowiedzi. Ani na żadne inne związane z panem Polaske. Godzinami oglądałem fotografię, na której Długie Pobrzeże wyglądało jak prawdziwy port, i liczyłem kominy parowych statków ciągnących po Motławie. Tymczasem stół z każdym dniem wydawał się większy i pęczniał w zamkniętej przestrzeni pokoju do niemożliwych rozmiarów.
Aż wreszcie któregoś dnia stało się to, co stać się musiało. Kiedy mama postawiła na blacie wazę z zupą, klocek spod krótszej nogi puścił i stół zakołysał się jak raniony zwierz. Barszcz chlapnął ojcu na koszulę i spodnie.
– Ach! – mama z zachwytem klasnęła w dłonie – a nie mówiłam? Czyż nie przepowiadałam katastrofy?
Ojciec nie odezwał się ani słowem. Podłożył klocek, zjadł drugie danie, doczekał w milczeniu galaretki wiśniowej i dopiero po deserze, z papierosem w zębach, zszedł do piwnicy po piłę i metr. Za parę chwil, pochylony nad stołem, mrużąc raz jedno, to znów drugie oko, wyglądał wspaniale niczym frontowy chirurg przystępujący do operacji. Tu jednak zdarzyła się rzecz niesłychana. Ojciec, który miał dobrą rękę do
napraw i przeróbek, nie mógł sobie poradzić ze stołem pana Polaske. A właściwie nie ze stołem, tylko z jego nierównymi nogami. Po każdym przycięciu okazywało się, że jedna z nich, zawsze inna, jest nieco krótsza od pozostałych. Opanowany furią doskonałości, a może niemieckiej pedanterii, ojciec nie dawał za wygraną: skracał i skracał stołowe nogi coraz bardziej, aż wreszcie naszym oczom ukazał się niecodzienny widok.
Na podłodze obok mnóstwa spiłowanych kawałków drewna i morza trocin spoczywał blat stołu pana Polaske, bez nóg, jak wielka brązowa tarcza. Oczy mamy błyszczały ze wzruszenia, wzrok ojca ciskał gromy, ale nic nie mogło powstrzymać rozpoczętego dzieła. Jak w transie, warcząca piła wdarła się teraz w blat, ojciec sapał i wzdychał, mama wstrzymywała oddech, by w końcu wykrzyknąć:
– No, nareszcie!
Stół pana Polaske nadawał się już tylko do spalenia.
Ojciec wynosił kawałki drewna do piwnicy, mama sprzątała trociny i tylko ja czułem przez skórę, że to jeszcze nie koniec i że prawdziwe kłopoty są dopiero przed nami.
Następnego dnia zjedliśmy obiad w kuchni. Było tu ciasno i niewygodnie, a zapach smażonych śledzi, gęsty jak chmura, wcale nie dodawał apetytu.
– Musimy kupić nowy stół – mówiła mama – może trochę mniejszy od tamtego, ale też okrągły. A potem nowe krzesła –rozmarzyła się zupełnie – z pluszowymi obiciami!
Ojciec milczał. Po obiedzie pojechaliśmy tramwajem do sklepu meblowego. Sprzedawca rozłożył ramiona, uśmiechnął się znacząco i powiedział, że jest to, co widać: stoły trójkątne.
– To najnowszy model – wskazał równoboczną figurę – eksperymentalny!
– A okrągłe? – zapytała mama. – Czy nie ma okrągłych?
Wtedy sprzedawca wyjaśnił, że tegoroczny plan centralny został już wykonany i okrągłe stoły będą, owszem, ale dopiero
w styczniu albo lutym. Ojciec uśmiechał się zgryźliwie, bo mieliśmy akurat połowę maja. Mama natomiast chodziła między trójkątnymi stołami i dotykała ich blatów, jakby z niedowierzaniem i lękiem. Światło, które wpadało do sklepu przez zakurzoną szybę, oświetlało jej kasztanowe włosy dyskretną aureolą, co dodawało mamie melancholijnego uroku. Kiedy wyszliśmy na ulicę, zażądała wszakże, aby pojechać do innego sklepu. Jak wielkie było jej rozczarowanie! Nad wszystkimi sklepami meblowymi w mieście niczym widmo zawisło fatum planu centralnego. Jedyny nietrójkątny stół, wydobyty na jej kategoryczne żądanie z mrocznego magazynu, okazał się prostokątny, długi bardzo i wąski, całkiem nieprzydatny do naszego pokoju. Nie wiedziałem, czy pan Polaske mógłby sobie to wyobrazić – po kilku godzinach bezskutecznych poszukiwań przyszliśmy do domu zmęczeni, a jego stół tkwił między nami nadal jak ledwo widoczna drzazga.
– Ostatecznie – tłumaczył ojciec – można zamówić stół. Będzie droższy, ale – tu zawiesił znacząco głos i wzniósł palec jak kaznodzieja – wobec planu centralnego nie mamy innego wyjścia.
Czy było coś prostszego nad takie rozumowanie? Oczywiście, że nie, jednakże – jak okazało się wkrótce – z pięciu zakładów stolarskich w okolicy trzy były już zamknięte od dawna. Ich właściciele, zrujnowani domiarami, pracowali w państwowej fabryce, wykonując plan centralny. Czwarty – należący do wdowy po stolarzu z Wilna, Rupiejce – był właśnie w likwidacji. A piąty zakład przekształcił się w cichą manufakturę, gdzie wyrabiano piękne trumny, których produkcja – jak na razie – nie podlegała planowaniu centralnemu.
– Wszystko do czasu – powiedział ojciec po powrocie z miasta – ich także włączą w nurt historii.
A stołu nie było nadal. Pewne próby, podjęte przez ojca nieśmiało niczym ulotne i poetyckie improwizacje, już w samym
zarodku skazane zostały na niepowodzenie. I tak deska do prasowania ustawiona na podwójnych skrzynkach, następnie prowizoryczny blat sklecony przez niego w piwnicy czy wreszcie ogłoszenie, które zamierzał umieścić w przedpołudniowej gazecie („Stół używany, zdecydowanie okrągły kupię”), nie znalazły cienia aprobaty w oczach mamy. Szczególnie ten ostatni wydał się jej okropny. Już raz mieliśmy używany stół, no i proszę, co z tego wynikło! Ostatnią deską ratunku miał być więc pan Gorzki, który bez szyldu i zezwoleń możliwych i niemożliwych urzędów parał się stolarką pokątnie. Robił to po godzinach pracy, z materiałów ukradzionych w stoczni. Brał przy tym wysokie zaliczki i pił w każdą sobotę i niedzielę, jakby był szewcem, a nie stolarzem. Pan Gorzki często zasypiał przed domem na koślawej ławce, a że zdarzało się to w niedzielę, ludzie wracający z kościoła wytykali go palcami, nazywając masonem. W każdym razie przyjął od ojca zaliczkę i obiecał zrobić stół w ciągu tygodnia. Okrągły jak się patrzy. Mama ucieszyła się bardzo, a ojciec, który był legalistą, przeżywał teraz swój ciężki tydzień.
– Jeżeli wiem – pytał głośno co wieczór – że on zrobi nam stół z kradzionego drewna, to czy to jest w porządku? Czy to jest uczciwe?
Ale mama była pragmatykiem:
– Komu ukradnie? Wszystko jest państwowe. Wszystko! –I zatoczyła ręką wielkie koło w powietrzu, jakby przemawiał przez nią Duch Dziejów.
Tenże sam Duch Dziejów przemówił jednak bardziej stanowczo przez pana Gorzkiego i oto, co się stało: stolarz nie skończył picia w niedzielę wieczorem, przedłużając swój błogostan do poniedziałku. Odnowił go we wtorek, podtrzymał w środę, podsycał umiejętnie w czwartek, aż wreszcie przeciągnął do piątku po północy, gdzie czekała już na niego spragniona sobota z niedzielą. Kiedy w poniedziałek – ten
następny – udaliśmy się z ojcem do szopy pana Gorzkiego położonej tuż obok stawu za browarem, przyjął nas, siedząc na klepisku, pijany w sztok, pośród butelek i rozrzuconych narzędzi. Z jego twarzy biła wisielcza melancholia pomieszana z ekstatyczną radością. Co chwila unosił głowę, zaśmiewał się gardłowo i wykrzykiwał wciąż to samo zdanie, jak katarynka:
– Ja wiem! Ja wiem!
Ojciec spurpurowiał, jakby to on sam wypił szklankę spirytusu.
– Gdzie są moje pieniądze? – krzyczał – gdzie jest nasz stół?
Proszę mi zwrócić zaliczkę! – zapiał falsetem, łamiąc głos. –Natychmiast!
Ale nawet ja rozumiałem, że ojciec krzyczy wyłącznie dla zachowania przyzwoitości. Nie miało to już bowiem nic wspólnego z panem Gorzkim, który teraz, właśnie na naszych oczach, przeciął nici łączące go ze światem skutków i przyczyn.
Od tego czasu w naszym mieszkaniu pojawiał się pan Polaske. Pukał do naszych drzwi cichutko, witał ojca skinieniem głowy, po czym w milczeniu obchodził dookoła swój dębowy stół, teraz całkiem niewidzialny. Kładł na nim swoje podarunki –paczkę kawy, czekoladę, puszkę angielskiej herbaty – i wychodził niepostrzeżenie, tak aby nie spotkać mamy. Prezenty wyglądały dość dziwnie, wisząc w powietrzu nad podłogą, lecz zawsze, gdy wyciągałem po nie rękę, znikały tak samo jak pan Polaske. Szybko i bez śladu. W spojrzeniu ojca nie znajdowałem rozstrzygnięcia dręczącej mnie wątpliwości – który mianowicie z braci przychodził do nas w odwiedziny? Ale nie rozmawiałem o tym z ojcem, który był coraz bardziej roztargniony i być może wcale nie zauważał chwilowej obecności gościa w naszym mieszkaniu. Również fotografia z Długim Pobrzeżem niewiele mogła mi pomóc. Obaj panowie Polaske byli do siebie tak podobni, że nie odróżniłbym, który z nich wyjechał do Niemiec, a który został w naszym mieście na zawsze, na brętowskim cmentarzu.
Oczekiwałem więc rzeczy nadzwyczajnych i nieprzewidzianych. Do czego, na przykład, mogłoby doprowadzić spotkanie mojej mamy z panem Polaske? Albo pojawienie się nieoczekiwane gościa przy kuchennym stole? Lecz nic takiego nie nastąpiło.
Któregoś dnia ojciec przyszedł z pracy szczególnie podniecony.
– Mam! – krzyczał od progu. – Mam wreszcie stół!
Mama wyjrzała natychmiast przez okno.
– Nie widzę bagażówki – stwierdziła sucho.
I wtedy właśnie ojciec wyjął z kieszeni małą karteczkę i oznajmił, że trzeba pojechać do pana Kaspra, który robi stoły jak przed wojną – solidne i okrągłe, owalne lub w kształcie elipsy –wszystko na życzenie klienta. Tu tkwił sekret przedsięwzięcia: pan Kasper przyjmował tylko ludzi zaufanych, z polecenia. Ojciec wymachiwał karteczką w powietrzu, jak biletem, i dodał, że stolarz o nazwisku Kasper mieszka na Żuławach, po tamtej stronie Wisły.
II
Dom stolarza był niewielki. Tonął w zieleni starych wierzb i krzewów, jak drewniane pudełko z małym gankiem i fantazyjnymi oknami facjat. Staliśmy na podwórku, rozglądając się niepewnie, bo w obejściu nie było żywej duszy, nawet szczekającego psa. Wreszcie z ogrodu, który ciągnął się za domem, wyszła do nas kobieta w nieokreślonym wieku, o pomarszczonej twarzy.
– Do kogo? – spytała.
– Do pana Kaspra – uśmiechnął się ojciec. – Mamy interes do niego.
– On nie Kasper. On jest Kaspar – powiedziała kobieta.
– No tak – ojciec przestępował z nogi na nogę – więc mamy sprawę do pana Kaspara.
Kobieta patrzyła na nas podejrzliwie, a może tylko obojętnie, dość że nie powiedziała niczego więcej i staliśmy nadal, w gęstym i nieruchomym powietrzu południa, jak dwaj przybysze z obcego świata.
– Mam dla niego wiadomość – powiedział wreszcie ojciec. –Czy on jest w domu?
– W domu? – kobieta była oburzona. – Musicie iść drogą aż do spędu. On tam jest! – I odwróciła się szybko, łopocząc połami fartucha, jakbyśmy zupełnie przestali ją interesować. Obeszła narożnik domu i znikła gdzieś między krzewami.
– No to chodź – usłyszałem westchnienie ojca – musimy go znaleźć.
Ale w porównaniu z jazdą autobusem przez most pontonowy na Wiśle czy odkrytym wagonem kolei wąskotorowej, która wiozła nas przez groble, kanały i szpalery topoli, przeskakując zgrabnie żelazne mostki i ukryte śluzy, w porównaniu z tym wszystkim ostatni etap wyprawy po okrągły stół wydawał się drogą czyśćcową. Po kostki brnęliśmy w brudnym piachu, z którego unosił się gęsty kurz gryzący w gardle. Osiadał na wargach i języku, szczypał w oczy, zgrzytał między zębami, a prowadziły nas ślady racic.
– To już niedaleko – mówił ojciec – tą drogą pędzą bydło. Lecz mnie było już wszystko jedno. Nawet widok wiatraka z kikutami skrzydeł, który stał przy drodze, bezużyteczny jak porzucone narzędzie, nie przyciągał mojej uwagi. Co chwila omijaliśmy zwierzęce odchody i trzeba było uważać, żeby nie zanurzyć nogi w końskie albo krowie gówno. Było gorąco i gdyby nie ojciec, na pewno bym zawrócił.
W końcu dotarliśmy do placu, przy którym stał budynek przypominający bunkier. Cementowe ściany zabudowane w kwadrat nie miały właściwie okien i tylko pod samym
dachem, płaskim jak decha, biegł rząd niewielkich świetlików. Żółty i odrapany szyld głosił, że stoimy przed barem „Pod świnią”. We wnętrzu, chłodnym i mrocznym, siedziało przy kulawych stolikach kilku nadwerężonych mężczyzn.
– Piwa nie ma – krzyknął otyły barman – wszystko już wyżłopali!
Wirujące smugi tytoniowego dymu z ostrym zapachem potu, moczu i skwaśniałego alkoholu otaczały nas jak mgła. Ojciec tłumaczył barmanowi, kogo poszukujemy, a ja przyglądałem się twarzom mężczyzn. Były ogorzałe, pocięte bruzdami i z tym samym wyrazem, trudnym do określenia – zapatrzone w niewidzialny punkt.
Pan Kaspar siedział w samym kącie baru, prawie niewidoczny w półmroku, i palił ogryzek cygara. Na jego stoliku nie było pustego kufla, leżała za to kartka papieru, po której wodził kopiowym ołówkiem, pozostawiając na niej fioletowe linie. Ojciec, pochylony, wydostał z kieszeni karteczkę, położył ją na blacie jak bilet wizytowy i szeptał panu Kasparowi do ucha opowieść o stole. Kreślił przy tym w powietrzu fantazyjne linie, przecinał je i łączył, unosił się na palcach i siadał wolno na ławie, a jego rozmówca słuchał w milczeniu, dopalając cygaro.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, role się zmieniły. Pan Kaspar opowiadał, ciągnąc na sznurku prosiaka, o dzisiejszym spędzie –nieudanym, jak zwykle gdy przyjeżdżali urzędnicy i kontrolerzy. Właśnie dlatego pan Kaspar nie sprzedał świni i czekał w barze nie wiadomo na co, może na koniec świata, a może na lepsze czasy, aż zobaczył nas i od razu poczuł, że idziemy do niego.
Minęliśmy opustoszały wiatrak, a pan Kaspar mówił dalej, że kilka dni temu śnił mu się dorosły mężczyzna z chłopcem, którzy pukają do jego drzwi i mają dla niego dobrą nowinę.
To przeczucie, dzisiaj właśnie spełnione, wprawiło go w doskonały nastrój, cóż bowiem piękniejszego może spotkać człowieka
w takich czasach? Ojciec dyskretnie spoglądał na zegarek, czas płynął nieubłaganie, a ostatni wagon kolejki wąskotorowej odchodził za godzinę z sąsiedniej wsi.
– Niech się pan nie przejmuje – stolarz chwycił ojca za rękę – czymże jest nasze życie wobec wieczności? Maleńką chwilką, pyłkiem tylko!
Ojciec nie odpowiedział, a pan Kaspar rozwijał swoją myśl dalej:
– W tym pyłku, choć taki mały on jest i słaby, tkwią jednak tajemnice przeznaczenia. Bo dokąd idziemy? I skąd?
– Tak – ojciec opuścił głowę – to wszystko jest dosyć tajemnicze. Ale – zawahał się przez chwilę – czy zrobi pan ten stół?
To dla nas bardzo ważne.
Stolarz zaplątał się w sznurek i pewnie dlatego nie odpowiedział ojcu natychmiast. Prosiak kwiczał żałośnie, pan Kaspar rozplątywał zamotane sploty, a wokół nas uniosła się gęsta chmura kurzu, który opadał powoli, wirując w promieniach popołudniowego słońca. A w chwilę potem, już przed domem, między krzakami czarnych porzeczek i gęstymi zaroślami piwonii, zaczął się niezwykły ruch. Kobieta o pomarszczonej twarzy wynosiła talerze i sztućce, a pan Kaspar, jakby nie słyszał pytania ojca albo zapomniał o celu naszej wizyty, ustawiał wiklinowe fotele wokół kamiennego stolika; i zanim ojciec zdążył powiedzieć cokolwiek, na przykład: „bardzo nam przykro, ale musimy już jechać”, siedzieliśmy nad rosołem, w którym pływały wielkie złote oka, i nad sztuką mięsa; a kiedy zjedliśmy i to, pan Kaspar przyniósł z piwniczki dzban, z którego nalewał do grubych szklanek jałowcowe piwo o ciemnej barwie i mocnym, aromatycznym zapachu.
– Cała sztuka – powiedział, unosząc szklankę do oczu – polega na tym, aby nie dodać zbyt dużo tych kuleczek. I żeby zebrać je w odpowiedniej porze, wczesnym popołudniem, kiedy nagrzane są od słońca i puszczają sok.
Patrzyłem, jak ojciec ciągnie cienisty napój długimi łykami i jak jego twarz, zawsze poważna i nieco zachmurzona, rozjaśnia się teraz, wypogadza i nabiera niezwykłego blasku. Zaraz też obaj panowie zaczęli snuć wspomnienia. Ojciec opowiadał o tym, jak w roku czterdziestym piątym przypłynął do Gdańska Wisłą, starym kajakiem, bo nie miał żadnych dokumentów i bał się kolejowych dworców i miejsc, gdzie chodziły sowieckie patrole. Natomiast pan Kaspar mówił o długiej podróży w wagonie kolejowym, która skończyła się niedaleko stąd, kiedy niemieccy dywersanci wysadzili tory i trzeba było znaleźć jakieś miejsce na postój. Opowiadał, jak szedł przez puste wsie, gdzie skrzypiały otwarte okiennice i uchylone drzwi, wabiąc go cicho: „Kaspar, tu! Kaspar, chodź!”. Ale on nie mógł się zdecydować, bo za sobą zostawił miasto, najpiękniejsze na świecie, miasto kościołów i synagog, łagodnych wzgórz i sosnowych borów otaczających przedmieścia, miasto swojego dzieciństwa, młodości i wojny, które teraz znalazło się pod bolszewicką władzą.
– A jest to władza szatana – zamyślił się pan Kaspar. – Kraina ciemności i srogiego ucisku.
Dzban był już pusty. Kobieta o pomarszczonej twarzy zabrała go na chwilę do domu.
– Tylko jak długo będzie to trwało? – pytał ojciec. – Jak długo można to wytrzymać?
Pan Kaspar odebrał napełnione naczynie i nalał znów piwa pachnącego jałowcem do szklanek. W powietrzu unosiła się przedwieczorna mgiełka, jaskółki z wizgiem krążyły pod okapem, a ojciec, jakby zapomniawszy o wąskotorowej kolejce i stole, mówił, że Pan Bóg chyba dawno przestał interesować się nami, skoro możliwy jest taki właśnie świat.
– O, nie! – żachnął się pan Kaspar. – Nie znamy dnia ani godziny. A swoją drogą – zapytał – czy świat zasłużył sobie na lepszy los?
Spis treści
Opowiadania na czas przeprowadzki
Rozproszone 1984–2020
(fragmenty opowiadania)
W komisariacie – zbyt krótko jak na przestępcę (fragment większej całości)
Nota edytorsko-bibliograficzna
Bibliografia opublikowanych opowiadań Pawła Huellego 1984–2020
Alfabetyczny spis tytułów opowiadań