Republika pobożnych. Chasydzka historia Polski

Page 1


DOROTA BIDZIŃSKA

Chasydzka historia Polski

Znak Horyzont

Projekt okładki

Kira Pietrek

Redaktor inicjujący

Bartłomiej Nawrocki

Opieka redakcyjna

Karolina Pawlik, Ewelina Olaszek

Opieka promocyjna

Maria Adamik-Kubala

Koordynacja procesu wydawniczego

Agata Błasiak

Weryfikacja merytoryczna dr Wojciech Tworek

Redakcja i korekty

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Projekt makiety i łamanie

Daniel Malak

Copyright © by Dorota Bidzińska

Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-841-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU

„Szukasz ognia? Znajdziesz go w popiele”. cadyk Mosze Lejb z Sasowa

Po co to robię? Tak naprawdę moja motywacja jest bardzo egoistyczna.

– My tu, w Polsce, mieliśmy stado mistyków, tylko nikt o tym nie wie – powiedział mi Symcha Keller, a ja wciąż zastanawiam się, jak by to było, gdyby żyli tu ich praprawnukowie. Czy byłoby inaczej?

Stary cmentarz żydowski w Lublinie tonie w zieleni. Od profesora Andrzeja Trzcińskiego wiem, że to siedlisko rzadkich i endemicznych roślin – po wojnie była tu stacja nasiennictwa. Na wilgotnych omszałych macewach trwają wyścigi ślimaków. Stoję przy ohelu, bogato zdobionym nagrobku cadyka Jaakowa Icchaka Horowica – Widzącego z Lublina. Dotykam żelaznych okuć i czuję, jakbym próbowała się przebić przez ponad dwieście lat historii, zakłamywania i mitologizowania, budowania stereotypów i zamiatania pod dywan. Prawdę mówiąc, jestem wściekła, że coś, co mogło być częścią mojej historii, zostało mi tak po prostu odebrane.

Czuję, że brakuje mi języka (i wyobraźni, co na jedno wychodzi). Jak pisać o żydowskim życiu tu, w Polsce, bez pożerającego wszystko, co żywe, słowa „Zagłada”? A równocześnie nie zamykać się w szufladce z etykietą „skrzypek na dachu i gęsie pipki”? Nie utopić tych

wszystkich żywotów utkanych z krwi i mięsa w przestrzeni skrojonej na miarę folkloru, gdzie na zawsze zastygły w chałatach, z kieliszkiem pejsachówki i błyskotliwym szmoncesem. Z kozą w izbie lub bez. Absolutnie papierowe i martwe.

„Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej” – powtarzam za Martínem Capparósem cytującym Becketta, co tylko jeszcze bardziej mnie paraliżuje i odbiera mi śmiałość. W ohelu Widzącego, w załomach murów, błyszczą pozwijane, sfatygowane białe karteczki. To kwitlech, na których przyjeżdżający z Izraela, ze Stanów, z całego świata chasydzi zapisują swoje prośby. Wierzą, że ich nauczyciel wstawi się za nimi u Najwyższego. Czy żydowski cadyk z przełomu XVIII i XIX wieku wstawi się też za dwudziestopierwszowieczną polską dziewczyną? Podobno na dwory chasydzkich przywódców przychodzili również chrześcijanie – prosili o zdrowie, pomyślność w interesach, udany poród. Jeden z cadyków miał w zwyczaju modlić się w takich momentach: „Panie Boże! Jest tak wielu gojów, co Ci za różnica, że będzie jeszcze jeden”.

Sama nie wiedząc, czy do końca w to wierzę, szepczę parę słów –najpierw po polsku, potem dla pewności, żeby mnie zrozumiał, przekładam je na łamany hebrajski. Wijącą się ścieżką zbliżam się do bramy i opuszczam cmentarz. Zaczynam swoją podróż.

Rozdział I

W którym odwiedzamy Jerozolimę Wschodu, wyruszamy na poszukiwanie pępka świata, Grażyna Stankiewicz z ulgą pozbywa się pewnej książki, cadyk puszcza do nas oko, Symcha Keller odnajduje dziesięć dolarów, a ja gubię połowę nagrania.

Patrzy na mnie tysiącem oczu niemal z każdego miejsca.

Tak, kusi mnie, żeby tę opowieść zacząć od czegoś niesamowitego. Od historii o zagubionych miedziorytach i spadających figurkach. O błędnym krążeniu po mieście w poszukiwaniu synagogi. O dziesięciu dolarach cudownie odnalezionych w wyniku żarliwej modlitwy. O twarzy wymykającej się obrazom. Od śmierci z tak symboliczną datą, że bardziej już się nie da.

Ale pierwszy ślad Widzącego, na który trafiam po przyjeździe do Lublina, jest dość prozaiczny: to „oko cadyka”, jego oko, umieszczone w logo miasta.

Zacznijmy jednak od początku. Kim jest człowiek, którego wzrok śledzi lublinian i przy którego grobie zaczyna się ta opowieść?

Dla świata dwaj najbardziej znani lublinianie to Jasza Mazur i Jaakow Icchak Horowic – pisał profesor Władysław Panas, filolog i miłośnik Lublina. – Mówiąc, że są oni najbardziej znani, mam na myśli to, że

można o nich przeczytać w najmniej kilkunastu najważniejszych

językach; że usłyszy się o nich w Nowym Jorku, w Londynie, Paryżu, Monachium, Uppsali, w Jerozolimie. Może się to wydawać przykre, ale poza wyjątkiem Henryka Wieniawskiego są to w ogóle jedyni znani na świecie mieszkańcy tego miasta w całej jego dotychczasowej historii.

Jasza Mazur to oczywiście tytułowy bohater Sztukmistrza z Lublina, powieści Isaaca Bashevisa Singera. A Jaakow Icchak Horowic, zwany też Jasnowidzem lub Widzącym? Żył naprawdę. To wielki chasydzki nauczyciel, przewodnik duchowy, słynny uzdrowiciel i mistyk. Ilu współczesnych mieszkańców miasta zdaje sobie w ogóle sprawę z jego istnienia?

„Kto zna Lublin, ten wie, iż jest to kraj Izraela” – mawiali jego uczniowie. Podwórko, przy którym stał jego dom, porównywali do świętego miasta, Jerozolimy, izbę modlitewną do wzgórza świątynnego, pokój mistrza – do Świętego Świętych. „A Szechina – wyznawali z wiarą – mówi przez jego usta”.

„Biada temu pokoleniu, albowiem jestem jego drogowskazem” –mawiał sam Widzący.

Niewielu współczesnych obywateli Lublina i turystów odwiedzających to miasto zdaje sobie sprawę, że dokładnie tutaj, za sprawą Jaakowa Icchaka Horowica, rozgrywały się wydarzenia dramatyczne, tajemnicze i głęboko duchowe.

– Spotykali się we trójkę: Widzący, rabin Mendel z Rymanowa i Israel, Magid (kaznodzieja) z Kozienic – opowiada mi Symcha Keller, muzyk, dawny łódzki rabin i, jak sam siebie określa, neochasyd. – W swojej naiwności, świętej naiwności, uważali, że wojna cara z Napoleonem to wojna światów. Że takiej wojny nie było i już

nie będzie. Sądzili, że świat jest już tak zmęczony bólem, płaczem, udręką ludu Izraela, że trzeba zrobić wszystko, by przyspieszyć przyjście Mesjasza.

Jak to robili?

– Dokładnie nie wiemy – wyjaśnia Keller. – Odprawiali jakieś obrzędy, „magiczne” rytuały. Prorocy zapowiadali, że Mesjasz objawi się w Jerozolimie. Ale Widzący głosił coś niesamowitego i rewolucyjnego. Coś, co absolutnie mnie przekonuje: Mesjasz przyjdzie tam, gdzie ludzie będą gotowi Go przyjąć.

Czy Lublin był na to gotowy?

Simchat Tora – Radość Tory – to święto zamykające cykl rozpisanych na rok czytań z Pięcioksięgu i rozpoczynające nowy. W tym dniu zwoje Tory obnoszone są w radosnej procesji, wśród śpiewów i tańców. Tego właśnie dnia w roku 5575 (według chrześcijańskiej rachuby był to październik 1814), po obchodach w synagodze i hucznej, mocno zakrapianej wieczerzy, rebe Horowic zamknął się w swoim pokoju. Tak, to miał być ten dzień.

– Jeśli będziemy mieli dobrą Radość Tory, dobry też będzie dla nas „dziewiąty aw” – zapowiedział swoim uczniom. Oznaczało to, że jeśli dzieło się powiedzie i zapanuje Mesjasz, dziewiąty aw, corocznie obchodzony dzień żałoby upamiętniający upadek świątyni jerozolimskiej, zamieni się w święto radości.

I rzeczywiście, dziewiąty aw był tamtego roku wyjątkowy. Choć nie tak, jak przewidział to lubelski Jasnowidz.

Ponad dwieście lat później wyruszam do Lublina na poszukiwanie jego śladów.

Wydawać by się mogło, że postać takiego pokroju objawi się przede mną w jakiś spektakularny sposób, a nie na banerach,

biletach, ulotkach. A już na pewno nie na tapicerce miejskich autobusów.

Tak zwane oko cadyka to element identyfikacji wizualnej miasta. Logo, które powstało na przełomie 2007 i 2008 roku.

– W tym schematycznym znaku zakodowane zostały głębokie, ważne dla nas sensy, które można rozczytywać na wiele sposobów –tłumaczy mi Tomasz Rakowski, zastępca dyrektora kancelarii prezydenta Lublina. – Dwie nakładające się na siebie bramy, zielona i czerwona, to nie tylko odwzorowanie charakterystycznej architektury, ale też symbol otwartości. Ich wzajemne przenikanie się odnosi się do wielokulturowości, która kształtowała tożsamość Lublina od najdawniejszych lat. A umieszczone w centrum oko nawiązuje do postaci cadyka Jaakowa Icchaka Horowica, Widzącego z Lublina. Rakowski przypomina, że przed II wojną światową czterdzieści procent ludności Lublina stanowili Żydzi, a w miejscu, gdzie dziś jest plac zamkowy, znajdowała się gęsto zabudowana dzielnica żydowska, wyburzona w 1942 roku, tuż po akcji „Reinhardt”.

– Zresztą te wydarzenia położyły się potężnym cieniem na wiekowej historii żydowskiego Lublina – mówi. – Przez długi czas jedynym miejscem kojarzonym z żydowską przeszłością miasta był obóz w Majdanku, do którego pielgrzymują grupy młodzieży żydowskiej z Izraela i ze Stanów Zjednoczonych. Zależało nam, żeby pokazać też inne wymiary. Związane nie tylko ze śmiercią, ale także z życiem. Owiana legendą i mistycyzmem postać cadyka wydawała się do tego celu idealna.

*

Sklejam jego biografię z wyrwanych zachowanych faktów. Urodził się w 1745 roku w Józefowie Biłgorajskim. Jego ojciec był rabinem. Jego dziadek, Jaakow Kopel, ponoć uczył się u samego Beszta,

legendarnego założyciela ruchu chasydzkiego. Podobno od najmłodszych lat Jaakow Icchak przejawiał zamiłowanie do modlitwy i studiowania świętych pism. „W młodości, niemal przez siedem lat, rebe z Lublina trzymał zamknięte oczy, ażeby nie zobaczyły ani jednej rzeczy nieczystej. Tylko w czasie modlitwy i nauki oczy jego były otwarte i od tego stał się krótkowidzem” – zapisano w Księdze cudów Widzącego, zbiorze opowieści o życiu cadyka, co chyba niewiele zdradza prawdy o samym Jaakowie Icchaku, za to wyraźnie pokazuje, że hagiografowie to mistrzowie przesady.

Zaaranżowane przez ojca małżeństwo z córką krasnobrodzkiego szynkarza zakończyło się skandalem. Pan młody uciekł spod chupy. Przychylnie nastawieni kronikarze szybko znajdują usprawiedliwienie. Według relacji podczas wieczerzy w noc przed zaślubinami Jakub Izaak miał stwierdzić, że jego narzeczona wygląda jak gojka. Ojciec nie chciał słuchać tych wydumanych zarzutów i przymusił go do ślubu. Tymczasem po latach okazało się, że dziewczyna porzuciła wiarę ojców i przyjęła chrzest.

Zostawiwszy zdezorientowanych gości i rozżaloną młodą żonę, Jaakow Icchak wyruszył w daleką drogę. Podróżował z miasteczka do miasteczka, odwiedzając dwory chasydzkich nauczycieli. Na dłużej zatrzymał się u Szmuela Szmelkego Horowica z Nikolsburga. Spędził u niego na nauce dwa lata: „trzymał się zwykle na uboczu, nie zadawał pytań jak inni uczniowie, nigdy też nie rozglądał się na wszystkie strony, lecz chodził ze spuszczonymi oczami pełnymi dobroci”. Był też u Dow Bera z Międzyrzecza i Lewiego Icchaka ben Meira z Berdyczowa. W końcu zatrzymał się u Elimelecha z Leżajska, o którym mówiło się, że potrafi uleczyć niemal każdą chorobę i rozmawia ze zwierzętami.

To zdarzyło się podobno w drodze do Elimelecha. Gdy rebe Jaakow Icchak, zwany Widzącym, szedł głodny i zmarznięty przez las, ujrzał nagle, jak zza drzew wyłania się chatka z rozświetlonymi oknami. Zapukał do drzwi; otworzyła piękna dziewczyna, która zaprosiła go do środka. Od razu nakryła do stołu i poczęstowała go jedzeniem. Zaraz też przysiadła się do niego, zaczęła go uwodzić i namawiać, by został u niej na noc. Jaakow Icchak wyrecytował przepisy Prawa, które nie zezwalają żonatemu mężczyźnie na kontakty z innymi kobietami, ale to nie zrobiło na gospodyni żadnego wrażenia. Wówczas wezwał imienia Wszechmogącego. Zagrzmiało, uderzenie pioruna zawaliło dom, grzebiąc kusicielkę. Tylko Widzący wyszedł z tego bez szwanku i ruszył pospiesznie w dalszą drogę.

– Opowiadanie było dla chasydów jednym z najważniejszych elementów duchowości – zauważa Witek Dąbrowski, aktor i muzyk od lat związany z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie, kolejna osoba, do której trafiam, wędrując śladami Widzącego. –Wielu cadyków porównywało opowiadanie do studiowania Tory. Czas, w którym opowiadano, stawał się czasem świętym, przywracającym do życia opowiadane wydarzenia.

Witek sam jest opowiadaczem. Na pustej scenie, bez dekoracji i scenografii, albo po prostu na lubelskich podwórkach, otoczony wianuszkiem słuchaczy, snuje niezwykłe historie ze świata, którego już nie ma: – Dawno, dawno temu do jednego z rabbich, którego dziad był uczniem Baal Szem Towa, zwrócono się z prośbą, aby opowiedział jakąś historię. „Historię – rzekł rabbi – należy tak opowiadać, aby była pomocą”. I oto co przedstawił: „Mój dziad był kulawy. Pewnego razu poproszono go, aby opowiedział coś o swoim nauczycielu

Baalszemie. Podzielił się więc tym, jak to świątobliwy Baalszem, modląc się, miał zwyczaj tańczyć i podskakiwać. I kiedy to mówił, wstał, a opowieść tak go porwała, że zaczął skakać i tańczyć, by pokazać, jak to robił jego mistrz. Od tej chwili przestał kuleć. Oto co znaczy opowiadać historię”.

Witek twierdzi, że jest jak haczyk, który chwyta za oczka firanki. Jeśli pociągnie za sobą, odsłoni to, co zapomniane.

– W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to na mnie, nie na pracowniku Bramy Grodzkiej, ale na mnie, Witku Dąbrowskim, spoczywa odpowiedzialność. Znaleźć ślady, dowody na istnienie, jak to pięknie nazwała Hanna Krall, które w czasie Zagłady próbowano całkiem wymazać. Stąd nazwa „Teatr NN”, nomen nescio. Mówimy w imieniu tych, którzy utracili swoje nazwiska, swoją tożsamość. Szukamy jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych okruchów ich życia. Wystarczy wyjrzeć przez którekolwiek okno w tym mieście, by zobaczyć miejsca i ludzi, których już nie ma. Nie ma, i to nie dlatego, że nagle wyjechali cygańskim wozem z muzyką. Coś się z nimi stało. Coś brutalnie konkretnego: wywieziono ich w nieznane, dziś już dobrze nam znane miejsca masowej zagłady. W moim opowiadaniu staram się przywołać atmosferę tego nieistniejącego świata. Staram się wzbudzić w słuchających empatię. Tak, by poczuli się jego częścią.

Sięga więc po opowieści chasydów. Jak ta o Widzącym, który podczas piątkowej wieczornej uczty rozpoczynającej szabat wpadł w głębokie uniesienie. Jego uczniowie przez długie godziny wpatrywali się onieśmieleni w nieobecną, jakby nie z tego świata twarz swojego rebego. „Gdy się ocknął – opowiada Witek – zaczął nucić hymn La­El aszer szabat na nową, nikomu nieznaną melodię, którą, jak wyznał to później uczniom, usłyszał w niebie”. I Witek też nuci z błyszczącymi oczami, wpatrzony gdzieś w punkt nad głowami słuchaczy.

Opowiada przepełnione żydowskim folklorem historie zapisane przez Isaaca Bashevisa Singera. Ale ostatnio coraz częściej sięga po te bardziej współczesne, prawdziwe, takie, które im – twórcom Teatru NN – powierzają ludzie. Razem z Tomaszem Pietrasiewiczem, założycielem i dyrektorem Ośrodka „Brama Grodzka”, stworzyli spektakl Opowieści z nocy. Jest wśród nich także ta, która nigdy nie została napisana:

Historię tę opowiedział mieszkający w Nowym Jorku i pochodzący z Polski stary rabin. Zdarzyła się ona w Lublinie. Podczas likwidacji przez Niemców getta została schwytana i wywieziona do obozu w Majdanku młoda Żydówka. Tam wkrótce zginęła. W dziewczynie zakochany był Polak. Nie mogąc pogodzić się z jej śmiercią, przed samym sobą udawał, że ona wciąż żyje, a on ją ukrywa. W piwnicy swojego domu wykopał nawet dla niej kryjówkę.

Opowieść tę rabin przekazał wcześniej Isaacowi Bashevisowi Singerowi, który na jej podstawie planował napisać opowiadanie. Zanim to się stało, zachorował i umarł.

Bo czasem jedyne, co pozostaje z człowieka, to kulawa, pełna luk, niedopowiedzeń i zatartych faktów opowieść. I to jest bardzo dużo.

– Kiedy Baal Szem Tow, Pan Dobrego Imienia, musiał rozwiązać jakieś trudne zadanie, coś sekretnego dla dobra ludzi, udawał się do lasu, w pewne dobrze znane sobie miejsce, zapalał ogień, odmawiał modlitwy, pogrążał się w medytacji i wszystko spełniało się według jego postanowienia – opisuje Witek Dąbrowski w spektaklu, tym poświęconym opowieściom chasydów. – Kiedy w następnym pokoleniu Magid z Międzyrzeca stawał przed identycznym zadaniem, szedł w to samo miejsce do lasu i mówił: „Nie możemy już rozpalać ognia, ale możemy odmawiać modlitwy”, i wszystko spełniało się według jego pragnienia. I znowu w następnym pokoleniu rebe

Mosze Lejb z Sasowa musiał rozwiązać to samo zadanie. On też szedł do lasu i mówił: „Nie możemy zapalać ognia i nie znamy już sekretnych medytacji, które ożywiają modlitwę, ale znamy to miejsce w lesie, gdzie się to wszystko odbywało, i to musi wystarczyć”.

I rzeczywiście wystarczało. Lecz kiedy znów w kolejnym pokoleniu rebe Israel z Rużyna musiał rozwiązać ten sam problem, siadał na złotym tronie w swojej siedzibie i mówił: „Nie możemy rozpalać ognia, nie możemy odmawiać modlitwy i nie znamy już tego miejsca w lesie, ale możemy o tym wszystkim opowiadać”. I już samo opowiadanie okazywało się podobnie skuteczne jak działania jego trzech poprzedników. Oto co znaczy opowiadać historię.

Jest też inna wersja opowieści o domku w lesie, w którym Jaakow Icchak Horowic, przyszły Widzący z Lublina, spotyka kusicielkę. Według niej nie było interwencji niebios, przynajmniej nie tak spektakularnej. Pod pretekstem wyjścia za potrzebą nasz bohater uciekł z przeklętego domu w samych skarpetkach. Do chatki wrócili rodzice dziewczyny, zapytali ją o pozostawione w sieni buty, a ona, bojąc się wyjawić prawdę, wymyśliła historię o niegodziwcu, który próbował ją przymusić, by zaspokoiła jego grzeszną rządzę, ale wystraszył się jej krzyku i uciekł. Ojciec wyruszył w pogoń i szybko odnalazł młodzieńca bez butów, którego zabrali na swój wóz kupcy zmierzający w stronę Leżajska. Kazał go zrzucić z wozu i powtórzył historię córki. Zaczął go batożyć z taką siłą, że kupcy zlękli się o jego życie, szybko wciągnęli go z powrotem na wóz i uciekli. Przez całą jednak drogę przeklinali niegodziwego młodzieńca. Jaakow Icchak znosił to w milczeniu.

Dopiero pod samym Leżajskiem, gdy Elimelech „zobaczył to wszystko z daleka za sprawą swojego ducha świętego” i wyszedł

młodzieńcowi naprzeciw, kupcy zrozumieli, co naprawdę się stało, i zawstydzili się tym, jak potraktowali niewinnego ucznia świętego nauczyciela.

Dobra, dobra, z tą nauką na dworze Elimelecha z Leżajska sprawa też nie jest tak jednoznaczna. Jan Doktór, historyk i badacz żydowskich ruchów mesjańskich, niekwestionowany autorytet w tematyce chasydyzmu, opisuje ich relację z dużą ostrożnością:

Nie przebywał tam długo i nie wyniósł dobrych wspomnień. Nigdy się o Elimelechu ani o swoim pobycie nie wypowiadał. Tym bardziej nie nazywał go swoim nauczycielem (rabi). To określenie rezerwował wyłącznie dla Szmelkego. Tymczasem późniejsza tradycja chasydzka podkreśla, że Widzący był uczniem Elimelecha, a ignoruje niemal zupełnie postać Samuela Szmelkego.

Doktór przekonuje, że hagiografowie musieli w jakiś sposób usankcjonować przywódczą i nauczycielską rolę Widzącego w świecie chasydyzmu. Sukcesja od Elimelecha, ucznia Dow Bera, ucznia samego Baal Szem Towa, po prostu najbardziej im odpowiadała. Po raz kolejny czuję, że błądzę jak po korytarzu krzywych zwierciadeł. Odbijają mi się oblicza Jaakowa Icchaka Horowica zniekształcone, poszatkowane, dopasowane do interesów licznych kronikarzy jego dziejów, a ten prawdziwy nieodmiennie ucieka. Mimo to brnę dalej z nadzieją, że za którymś zakrętem złapię go wreszcie za rękaw.

– Proszę wziąć. – Grażyna Stankiewicz, dziennikarka i autorka filmów o Lubelszczyźnie, podsuwa w moją stronę cienką kwadratową książkę w czarnej okładce. – Chętnie się jej pozbędę. Zaraz wytłumaczę dlaczego – dodaje, widząc zdziwienie na mojej twarzy.

Najpierw opowie mi jednak o swojej skomplikowanej relacji z Lublinem, miastem, z którym połączyła całe swoje dorosłe życie.

– To nie była miłość od pierwszego wejrzenia – zaczyna. Kiedy trzydzieści lat temu po raz pierwszy wysiadała na lubelskim dworcu, w głowie miała tylko pogrzebane marzenia o polonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. W rodzinnym Gdańsku, jeszcze w liceum, zaangażowała się w działania opozycyjne. Na tyle poważnie, że nawet przesiedziała swoje w areszcie, a po maturze dostała wilczy bilet na wszystkie państwowe uczelnie.

– Pomógł mi wtedy ksiądz Jankowski – opowiada. – Dziś, po tym, jak wyszły na jaw jego okropne przestępstwa, jest to zdecydowanie postać niesławna. Ale w tamtym czasie o tym nie wiedzieliśmy. Był niezwykle szanowany i ważny dla środowiska opozycjonistów z Wybrzeża. Wspierał paczkami z Zachodu rodziny internowanych, a w moim przypadku przygotował list polecający, dzięki któremu mogłam rozpocząć studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Lublin to był prawdziwy szok kulturowy – wspomina. – Mój tata był marynarzem, z rejsów przywoził powiew świata zza żelaznej kurtyny. Rodzice obracali się w środowisku inteligencko-artystycznym. Nagle ja, dziewczyna wychowana wśród przedwojennych mebli, książek i obrazów, trafiłam na zaniedbany plac dworcowy, gdzie stały baby z kobiałkami, a z kobiałek wystawały kacze łebki. Kiedy szłam po ulicy w letniej, prześwitującej sukience i czerwonych szpilkach, ludzie na ulicy odwracali się na mój widok i wyzywali od „kurew”. W tamtym czasie na stare miasto niemal nikt się nie zapuszczał. Zwłaszcza wieczorem można tam było dostać kosę w brzuch. Właściciel jedynej knajpy na starówce miał zaprzyjaźnionych lokalnych pijaczków, do których zadań należało bezpieczne przeprowadzanie jego klientów przez ciemne zaułki.

Nie, wtedy to miasto kompletnie jej nie interesowało. Odpychało. Nie chciała go poznawać. Gdyby ktoś powiedział jej, że będzie robić

filmy dokumentalne i że znajdzie tu najlepszych bohaterów, nie uwierzyłaby. Wtedy jeszcze nie spodziewała się, że z tym miejscem mogą się wiązać prawdziwe perły, od których jej dziennikarskie serce zabije szybciej. Wtedy jeszcze nie słyszała o Widzącym.

„Widziałem wiele w naszej guberni miasteczek żydowskich, rażących swym brudnym wyglądem, lecz żadne z nich nie wywołało na mnie tak przykrego wrażenia, jak pod Lublinem położona Wieniawa” –pisał w 1892 roku dziennikarz „Gazety Lubelskiej”. Łaskawszy dla osady był Józef Czechowicz, który w jednym ze swoich wierszy z wdziękiem opisał, jak na miasteczko „biegną ciche niedźwiedzie nocy”: „Gną się, kucają domki, zajazdy, bożnice / pod mroku cichego łapą. / Ach, trzasnęłyby niskie pułapy – / ale już zajaśniało //

Pejzaż: Wieniawa z księżycem”.

Dziś to środek Lublina, dzielnica uniwersytecka „o swobodnej atmosferze, pełna fast foodów, stylowych kawiarni, pubów i barów nastawionych na obsługę miejscowych studentów” – o czym zapewnia opis na Mapach Google. Z dawnego ubogiego sztetla nie pozostało nic. Jedyne ślady dawnego żydowskiego życia w tym miejscu to budynek Związku Głuchych na ulicy Leszczyńskiego 50, w którym dawniej mieścił się Urząd Gminy Konopnica, i upamiętniająca tablica z informacją:

W tej części miasta znajdowało się przedmieście Wieniawa, założone jako odrębne miasteczko na początku XVII w., a włączone do Lublina w 1916 r. W przededniu II wojny światowej Żydzi stanowili ok. 70 procent jego mieszkańców. Centrum Wieniawy stanowił rynek, obok którego znajdowała się synagoga, dom modlitwy i cmentarz. W maju 1940 r. Niemcy wysiedlili wieniawskich Żydów na

Podzamcze, a większość zabudowań i cmentarz żydowski zniszczyli. Po wojnie na terenie części cmentarza i rynku otwarto stadion sportowy.

Trudno to sobie wyobrazić. W głowie odpalają się filmowe sceny z Austerii i Skrzypka na dachu, teatralne, hollywoodzkie, wygładzone i zakrzywiające rzeczywistość. Czy to możliwe, że nasz sposób patrzenia został raz na zawsze przycięty i wyrównany do wymiarów taśmy trzydziestopięciomilimetrowej? Jest więc rok tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty któryś. Chałupy jak w skansenie. Nie, nie umiem przegonić z głowy tych plączących się pod nogami kur i kóz, przechadzających się tam i z powrotem statystów z brodami, w wyświechtanych chałatach, kobiet w przykurzonych czepkach i fartuchach. Po nierównej, pełnej kolein drodze skrzypiącym drewnianym wozem wjeżdża na scenę Jaakow Icchak Horowic. Nie jest już młodzieniaszkiem. Ma ponad czterdzieści lat. To nie jest wiek, w którym przyjeżdża się do nowego miejsca (zwłaszcza takiej dziury jak ta) i zaczyna od początku. Czy nasi statyści przystają i gapią się z zaciekawieniem? A może o nim słyszeli? Po tym, jak opuścił Leżajsk, a Elimelech go przeklął, Widzący osiadł na jakiś czas w Łańcucie, gdzie przyjmował uczniów i zyskał sławę cadyka, a teraz – jak głoszą legendy – ponaglany przez głos z niebios, ruszył do podlubelskiej Wieniawy.

Tu zdobył wielką sławę, ściągali do niego zwolennicy duchowości chasydzkiej. Coraz większe zainteresowanie Widzącym i jego naukami wzbudzało niepokój u lubelskiego rabina Azriela Horowica. Chasydzi nazywali go „Żelazna Głowa”, bo w jego poukładanym, wytresowanym przez wieloletnie studiowanie Pism umyśle nie mieściło się zrozumienie dla spontanicznej, ekstatycznej chasydzkiej pobożności. Mistyczne transy Widzącego i jego uczniów Horowic sprowadzał do upojenia alkoholowego, a czynione przez cadyka

cuda – do jarmarcznych sztuczek. Jaka musiała być jego wściekłość, gdy na zaproszenie jednego z majętnych i zasłużonych mieszkańców Lublina Jakub Izaak z prowincjonalnej Wieniawy przeniósł się do centrum żydowskiego życia – na lubelską ulicę Szeroką.

Według legendy człowiek ten był w Wieniawie świadkiem niezwykłego wydarzenia, które przekonało go o świętości Widzącego.

Jak co rano szames, synagogalny sługa, stukał w drzwi i okiennice, budząc mężczyzn na poranną modlitwę. Nagle rebe Jakub Izaak zawołał go i przyszedł do niego z wiadrem wody. Kiedy bogaty lublinianin zapytał szamesa, co miała znaczyć ta dziwna scena, dowiedział się, że sługa tego ranka zaspał i tak się spieszył do wyjścia, że zapomniał dokonać rytualnego obmycia dłoni.

„Gdy lubelski dostojnik to zobaczył, nie mógł wyjść z podziwu dla świętości ducha rebego” – zapisał anonimowy biograf w Księdze cudów Widzącego. „Jeszcze większy podziw wzbudziła w nim jego prawowierność, to, że prawo Gemary i Szulchan aruchu [podstawowego kodeksu prawa żydowskiego] jest widocznie tak drogie jego sercu, iż nie bacząc na swoją godność, przyniósł wiadro wody niższemu pozycją szamesowi, aby ten dopełnił netiles jedaim [rytualnego obmycia rąk] przed wyjściem na ulicę” – dodawał, jakby celowo wytrącając argumenty z rąk zwolenników Żelaznej Głowy, zarzucających chasydom lekceważące podejście do Prawa.

Podobno sam Azriel Horowic nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że tak wielu ludzi przyjeżdża po nauki do Widzącego, skoro przecież o wiele więcej mogliby się nauczyć od niego. Kiedyś nawet zapytał o to swojego rywala wprost, a ten odpowiedział ze spokojem: „Mnie samego również dziwi, że przyjeżdżają. Wszak dobrze wiem, jak nikłą mam wartość i kim jestem, i dziwię się, iż tak wielu ludzi do mnie przyjeżdża, a także temu, że nie przyjeżdżają do was, wielki gaonie. Zapewne przyjeżdżają do mnie, bo wiem, jak mało znaczę, a nie do was, bo się dziwicie, dlaczego nie przyjeżdżają do was”.

Spis treści

„Szukasz ognia? Znajdziesz go w popiele” 7

Rozdział I 9

W którym odwiedzamy Jerozolimę Wschodu, wyruszamy na poszukiwanie pępka świata, Grażyna Stankiewicz z ulgą pozbywa się pewnej książki, cadyk puszcza do nas oko, Symcha Keller odnajduje dziesięć dolarów, a ja gubię połowę nagrania.

Rozdział II 38

W którym centrum świata przesuwa się na wschód, szukamy chasydów w książce telefonicznej, Rechl prosi „o wprowadzenie jej pod chupę z przeznaczonym jej Szmulem”, a Mojżesz – jak się okazuje – nie nosi białych skarpetek.

Rozdział III 67

W którym po bychawskim rynku przechadzają się duchy, pan Antoni ma problem i niewłaściwe okna, w Chełmie dotkniemy klimatów rodem z Dzikiego Zachodu, a w nieoczywistych rolach wystąpią: Geranium robertianum, Hypericum perforatum i Arabidopsis arenosa.

Rozdział IV 100

W którym odwiedzamy nieistniejącą galerię, Chana Rochel otrzymuje nową duszę, Temerl robi interesy z cadykiem (i wychodzi na tym bardzo dobrze), a duch Ester otwiera zamknięte drzwi.

Rozdział V 132

W którym Mroczny Mendel kupuje kozik i odkrywa dary ducha, dom cadyka pachnie dziurawcem, starzec Symchele karmi powstańców i leczy Moskali, cadyk nie chce nosić okularów, za to ostatecznie rzuca rękawiczkę, a śnieg pada przez cały czas.

Rozdział VI 164

W którym powietrze czyni mądrym, a sztuka leczy z cholery, Salomon Majmon rozgryza sztuczki cadyka, a Jakub Tugendhold ostrzega przed „hassydowskim pele-mele”.

Rozdział VII 194

W którym cadyk jeździ kolejką, fryzjer gra na mandolinie, wiedeńczyk zostaje chasydem, a Franz Kafka nie bierze ślubu z Dorą Diament.

Rozdział VIII 224

W którym przekonujemy się, że błądząc, można trafić w ciekawe miejsca, golem okazuje się nie taki straszny, księżyc ucieka z beczki, a Simon, Ida i Szmul konsekwentnie idą swoją drogą.

Rozdział IX 254

W którym negatywy czekają w skrzyniach, zegarmistrzowskie narzędzia ratują życie, a muzyka cały czas płynie.

Rozdział X 285

W którym Mordechaj z Nowego Jorku zadaje jedno ważne pytanie, z pompy wyskakuje koń, Perla Goldberg rodzi mędrczynię, a strzały trafiają w sam środek tarczy.

Rozdział XI 316

W którym stajemy nad przepaścią i robimy krok w przód, pojawiają się pytania bez odpowiedzi, a sen miesza się z jawą.

Rozdział XII 347

W którym kos śpiewa psalmy, jeden ksiądz ratuje żydowski cmentarz, a drugi szykuje grób, Mustafa i Huseyin noszą „muzułmańskie kipy”, a Janek nie ściąga czapki, za co spotyka go zasłużona kara.

Rozdział XIII 379

W którym chasydzi jadą na jorcajt, cadyk Elimelech sądzi

Pana Boga i smakuje mączną polewkę, przedwojenny rabin z powojennym burmistrzem odbudowują ohel, a Dawid Biderman karmi konie prosto z jarmułki i uczy, co znaczy „razem”.

Rozdział XIV 405

W którym Napoleon śni o rudowłosym rabinie, a Małka o starcu z białą brodą, syn chasyda przekonuje o wyższości radaru nad bombą atomową i choć nasza podróż dobiega końca, Mesjasz wciąż nie nadchodzi.

Podziękowania 435

Bibliografia 439

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.