WOJNA WSZYSTKICH
PRZECIWKO WSZYSTKIM
Nawałnica cepów i szabel – Bicie – Źródła przemocy –
Napady i zajazdy – Inwazja pana Skrzetuskiego – Bójki między gromadami – Prawo i sądy – Szlachcic w sądzie – Plebej w sądzie –Zagłada domu Gorączkiewiczów – Kara
Nawałnica cepów i szabel. Wyobraźmy sobie, że zostajemy wrzuceni w sam środek bitwy pod Grunwaldem, tak sugestywnie odmalowanej pędzlem Jana Matejki i piórem Henryka Sienkiewicza. Wokół nas dźwięczą uderzenia metalu o metal, słychać ludzki krzyk, jęki konających, końskie rżenie. Widzimy, jak krew i wydzieliny z rozerżniętych trzewi tworzą szkaradne błocko. Licznik śmierci bezustannie nabija nowe wartości. Podobnie można opisać pierwsze wrażenie, jakie stwarzają zapiski sądowe ze staropolskiej Sarmacji. A takich przeszłość pozostawiła nam chyba najwięcej, bo – jak już wspomnieliśmy – sprawy ważne albo kontrowersyjne należało spisać. Oto przed nami odsłania się cała paleta przemocy psychicznej i fizycznej, jakiej dopuszczali się wobec siebie bliźni w Europie Środkowej, bez względu na granice stanowe, miejsce urodzenia, wyznanie czy język. Do przemocy dochodzi bowiem wzdłuż i w poprzek stanów społecznych. Ciosy padają z samego dołu drabiny stanowej. Niejakiego pana Sadowskiego poraniło sześciu chłopów w lasach we wsi Wola Błędowa1. W Płocku miała miejsce sprawa między zaatakowanym dziedzicem osady Leszczyno (dziś zapewne Leszczyn Szlachecki) a jego poddanym, sprawcą pobicia2. Ksiądz Stanisław Kurzelowita nie chciał wymierzyć sprawiedliwości swym poddanym z Trątnowic, choć mieli oni poturbować dwóch szlachciców. A jeszcze w zadufaniu prychnął: „bito ich i jeszcze będą bić”3. Gromada ze wsi Poręba za Bieczem napadła na dwór Romerów w Radlnej, poraniła właściciela, a na koniec porzuciła przed domostwem zwłoki innego człowieka4. Pewien chłop miał znaleźć się w grupie, która dokonała najścia na miejscowy dwór i raniła żonę oraz syna administratora. Kiedy pan domu i wsi doprowadził w końcu winowajcę przez sąd grodzki, oskarżony bezczelnie wszystkiemu zaprzeczył. Gdzie indziej jadący drogą szlachcic został napadnięty przez chłopów z pobliskiej osady. Oczami wyobraźni możemy zobaczyć, jak krew pobitego szlachcica wsiąka w ziemny trakt, którym w obu kierunkach podążają chłopskie furmanki. Jak poranionego mężczyznę
mijają domokrążcy zwani szotami, dźwigający na barkach swój towar, a tu i ówdzie przemyka służąca wysłana przez gospodynię po sprawunki. Nieszczęsnemu szlachcicowi zabrano konia, ubiór, pieniądze i broń. Ograbiony pociągnął do odpowiedzialności sądowej chłopskich zwierzchników – zarówno dziedzica, jak i dzierżawcę wsi. To scenariusz, który wciąż się powtarza.
Nie tylko przy drogach publicznych agresywne uzbrojone grupy plebejów czyhały na „herbowych”. W ciemności nocy szlachcic goszczący u Żyda arendarza stracił swój dobytek, a inny – zapewne w stanie upojenia alkoholowego – został dokumentnie pobity przy karczmie. Oto szlachcic Domaradzki we własnej karczmie w Bielawach odniósł rany z rąk chłopów z Psar5. Gdzieś na Mazowszu, w karczmie prowadzonej przez szlachciankę i jej męża chłopa, pobito dziedzica innej wsi. Znamy też przypadek oberżysty zasadzającego się ze wspólnikami w lesie na szlachcica. Wiele jaśniepaństwa zostało napadniętych w swych – zdawałoby się – bezpiecznych dworkach albo pośród pól.
Zapisał kronikarz miasta Żywiec: „pana Andrzeja Biberstyna Starowiejskiego, w Starej Wsi, poddani w gaju zabili i na grunt pisarzowski do wody zanieśli i tam go wrzucili”. Ciało szlachcica znaleziono po czterech dniach, a następnie pochowano w jego dziedzicznej osadzie, na terenie drewnianej świątyni, która istnieje do dziś6. Wynika z tego, że dla niepoznaki zwłoki dziedzica wyniesiono poza wieś i utopiono w jednym z jezior oblewających Pisarzowice, oddalone o kilka kilometrów od Starej Wsi. W innej sprawie z wyroku sądu tego miasta został poćwiartowany ręką kata Jędrzej Krajowski sługa szlachcica Jana Myszkowskiego. Zabił on wraz z innymi poddanymi swojego pana, którego podziurawił puginałem, a któremu jeszcze potem poderżnął gardło. Wszystko za to, że Myszkowski nadgorliwie bił swoją czeladź i poddanych7.
W królewskiej wsi Brąszewice zdarzyła się – wspomniana we wstępie – zbrodnia na panu Stanisławie Ostrowskim. Jan, Wawrzyniec i Walenty Ostrowscy, bracia pozostali przy życiu, oskarżyli o morderstwo chłopów Jana Drzazgę z Klonowa i Macieja Czekaja z Brąszewic, a także starostę tych królewskich osad – Stanisława Tarnowskiego, kasztelana sandomierskiego. Może chłopska buta wynikała z faktu, że wspomniani plebeje byli poddanymi zacnego pana senatora i nieraz widzieli, jak pomiata się pomniejszymi figurami szlacheckimi na szachownicy stanowej, przez co sami nabierali wigoru. Sprawa wlokła się dotąd, aż odbił ją naczelny sąd trybunalski w Lublinie, i w końcu trafiła przed sąd wiejski w Brąszewicach. Rozgoryczeni panowie Ostrowscy pozwali dzierżawcę królewszczyzn za niewymierzenie poddanemu sprawiedliwości. Co więcej, nazwali małodusznością to, że jeden z oskarżonych, który był skłócony z ofiarą, jeszcze próbował się wymigać. Padło stwierdzenie, że niedobry to przykład, „aby chłop, zwaśniwszy się na szlachcica, onego zabił, a […] wyprawiwszy, odwiódł się, pro certo
[łac. z pewnością] by wszystką szlachtę wybili, gdyż to genius rusticarum [łac. duch wieśniaków] zawsze infensum nobilibus [łac. zły na szlachtę] właśnie, by Niemiec Polakowi”. Obaj oskarżeni szli w zaparte, że „tego nie są winni uczynku”. Ów duch w nich okrzepł był8.
W sporach używano też broni palnej. Gajowy Jan, poddany Teresy Zakrzewskiej ze wsi Książ koło Kościana, miał znieważyć szlachcica Krzysztofa Starzeńskiego i grozić mu strzelbą9. Czasem dziedzic posiłkował się sądami po to, by w ten sposób wpłynąć na poddanego, którego się bał. Piotr Sucharzewski, właściciel wsi Strzeszkowo pod Gnieznem, ostrzegał pisemnie swego dzierżawcę Stanisława
Mieleckiego, że chłop „Wach Zmyślak nazwany, kmieć z Strzeszkowa, dobrze osiadły, zapewne bierze się zrobić precz […], narzekając na ciężkie roboty i częste drogi do miasteczek różnych”. Przenikliwy dziedzic albo sam zauważył, albo mu doniesiono, że „ten Zmyślak sposobił się na niezwyczajne jemu szaty albo suknie z falendyszu przedniego oraz na wóz warowny i w kilka sztuk strzelby, w konie świeże gotowe w drogę, i w kilka połci mięsa wieprzowego”. Prawdziwy sigma chłop. Nic dziwnego, że pan Sucharzewski wolał osobiście nie wdawać się w dysputy z uzbrojonym i wściekłym gospodarzem10. Takich obaw nie miał już właściciel wsi Skibice, który chłopa Fabiana Petrycego, noszącego się z myślą ucieczki z powodu ucisku, najzwyczajniej wtrącił do dworskiego więzienia11. Broń palna była dość powszechna wśród plebejów, używana dla obrony (albo ataku), jak i na wiwat. W Tenczynku, wsi między Krakowem a Chrzanowem, rodzina Wilków miała chałupę, która „zgorzała w samo południe, w kiermaszną, zda mi się niedzielę, swawolnie strzelając spalili ją […], szkoła też w ten czas zgorzała, bo blisko niej była”, jak podaje jeden ze świadków wydarzenia12.
Pomysły na dopieczenie jaśniepanu poddani mieli niezwykłe. Chłopi z osady Kobylany na Lubelszczyźnie w trakcie potopu szwedzkiego zrabowali z miejscowego dworu przedmioty o wartości czterech tysięcy złotych. Jan Krzysztofek, Świrgolik, Jędrzejek, Banaś, Kuźma, Grzela i kilku innych przebrali się za żołnierzy szwedzkich i w czasie grabieży naśladowali ich mowę i obyczaje. Wystraszony szlachcic Wojciech Szymański zbiegł ze swego domostwa, pozostawiwszy za sobą wszystko – myślał wyłącznie o ratowaniu życia13. Różnie wykorzystywano zamieszki wojenne – byle zadbać o własny interes. Kiedy pan Dobrogost Poniński „podczas teraźniejszej wojny szwedzkiej” rezydował w swej osadzie Manieczek, szlachcic Stanisław Żółtowski, „przybrawszy do siebie różnych ludzi, tak szlacheckich, jako i [stanu plebejskiego] z armatą”, najechał i zajął Ponin, inną osadę Ponińskiego, pokonawszy czeladź domową14.
Chłopi, niebędący pod względem stanowym równi szlachcie, w ostateczności po swojemu wymierzali sprawiedliwość, kiedy ich godność, honor i interesy zostały nadwyrężone, bo nie szły w parze z interesami pańskimi. Gdy jaśniepan
próbował z konia dyktować warunki poddanym, był zeń zrzucany i bity do krwi. By tego dokonać, krzywdziło się najpierw zwierzęta. Po uderzeniu traciły one równowagę bądź niosły dziko jeźdźca, aż ten boleśnie upadał. Potem ofiary napaści okazywały przed sądami rozmaite zranienia, tak jak szlachcic Dionizy
Brzostowski, któremu chłop Stanisław Koszka uciął rękę, a który potem, wymachując kikutem, domagał się przed sądem w Krakowie sprawiedliwości15. Trudno oprzeć się wrażeniu, że śledzimy zapiski sądowe przypominające raport dzienny ze szpitalnego oddziału intensywnej terapii.
Brutalna przemoc fizyczna stanowiła domenę płci męskiej, bez względu na pochodzenie społeczne, ale też właśnie mężczyźni najczęściej padali jej ofiarami, jakby sprawcą krzywdzenia ludzi wszystkich stanów społecznych był nie człowiek, ale testosteron. Powody miały jednak przede wszystkim naturę gospodarczą i wynikały z trosk życia codziennego. Herbowe ofiary napaści okradano z pieniędzy, szat i broni, jakby w ten sposób chciano sobie powetować zapłatę za niewynagrodzoną lub nadprogramową pracę, zarówno pańszczyźnianą, jak i najemną. O ile w wypadku mężczyzn rzucającą się w oczy przyczyną nagłych zgonów były burdy, bitwy i wypadki, o tyle w wypadku kobiet tę proporcję wyrównywała śmierć okołoporodowa, skoro, jak się przekonamy, umrzeć mogła z tego powodu nawet mniej niż co dziesiąta z nich. Nie oznacza to jednak, że kobiety były bardziej powściągliwe. Znamy sprawę szlachcianki poranionej nożem przez młodą chłopkę we wsi Kurzajama albo pobitego przez poddaną nieletniego syna pana Zdzienickiego z Daszyna w ziemi łęczyckiej16. Prości mężczyźni nie wahali się podnieść ręki na kobietę z wyższego stanu. Na Pomorzu pani Dorota Wallenrodtowa domagała się od pani Teresy Kruszyńskiej, kasztelanowej gdańskiej, wydania chłopów, braci Dawida i Jana Szperlingów. Ci bowiem, kiedy wracała z Dzierzgonia do pobliskich Prakwic, wraz z towarzyszami mieli ją na drodze publicznej znieważyć, pobić, zawlec do pobliskiej rzeczki i podtapiać. Ich działanie było próbą wymuszenia uwolnienia żony jednego z chłopów, uwięzionej przez szlachciankę w Prakwicach za długi. Mimo aresztowania Szperlingów i skazania ich na ciężkie więzienie oskarżeni zbiegli i nikt nie wiedział dokąd17. A jeżeli mamy wiedzę o gwałtach dokonanych przez szlachciców na chłopkach, to trzeba też zaznaczyć gwałty, których plebeje dopuszczali się na szlachciankach.
W ostateczności rozwścieczeni chłopi nie tylko zabijają dziedzica, dzierżawcę i ich szlachecką służbę, pana z sąsiednich dóbr czy postronnego szlachcica, lecz także podpalają dwór, folwark (będący podstawą szlacheckiej gospodarki rolnej i hodowlanej) albo zabudowania poddanych. Skarżyli się w lubelskim sądzie grodzkim Jan i Andrzej Krasuscy ze Stępkowa, że chłop Stanisław Kruk miał spalić ich siedliszcze i zamordować ich ojca18. Ziemianin Kazimierz Girtler pisał,
że zupełnie nie rozumie, dlaczego co roku płoną zabudowania we wsi Wróżenice, skoro „pan Józef Wodzicki był dobrym panem”19. W ziemi krakowskiej, na pozór spokojniejszej niż wschodnie tereny Rzeczypospolitej, miał miejsce wymowny chłopski samosąd nad szlachtą. Widzimy niejako z „zaświatów”, albo ze światów, które mają dopiero nadejść, jak w Nowej Wsi, należącej do pana Stanisława Oraczowskiego, płonie stodoła. Dzierżawcą osady był Marcin Kącki. Oto miejscowi poddani wzniecili ogień pod jednym ze swych budynków gospodarczych, w którym na nocleg zatrzymało się kilkoro szlachty. Panowie bracia, którzy wybrali stodołę na nocleg, uratowali się z wielkim trudem, ponieważ chłopi zatarasowali wrota. Uciekając, ci pierwsi zostawili na żer płomieni cały dobytek. Później w sądzie wymieniali szkody, które ponieśli z rąk plebejów w nocnym ataku. Stodoła należała do kmiecia Błażka, będącego zresztą pierwszym podejrzanym. Wydarzenia miały miejsce w sierpniu, ziemia w całej okolicy zapewne była sucha jak pieprz. Jak wyjaśniano w skardze, pożar „z szczególnej złości poddanych tamecznych o jedenastej przed północkiem stał się z soboty na niedzielę”. Jan Koniecpolski, wojewodzic bełski, jeden z kilku mężczyzn zgromadzonych w stodole, stracił w ogniu między innymi „kontusz rozmarynowy francuskiego sukna nowy ze złotymi potrzebami” i inne szaty purpurowe i różowe, dwie pary czerwonych butów, grzebień z kości słoniowej, zwierciadło i obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej na blasze miedzianej. Z kolei pan Paweł Gadomski wymieniał wśród swoich zniszczonych przedmiotów skrzynię podróżną, a w niej dokumenty procesowe swego zwierzchnika i jego rodziny przeciw różnym osobom, czarny kontusz na lato z wielkimi złotymi guzikami i diamentami, dwa żupany, nową czapkę podszytą futrem sobola, dwa pasy jedwabne, pościel, dwie pary spodni, buty i szablę w srebrnej oprawie, turecki grzebień i wrocławskie ręczniki. Trzecim nieszczęśnikiem był Aleksander Grabowski, który stracił kilka siodeł wojskowych, ptasią rusznicę z prochownicą i dwa pistolety, kańczug oraz mieszek ze złotymi monetami. Wreszcie Michał Sznitowski, będący jeszcze chłopcem, skarżył się o parę noży francuskich, buty i dziecięcą szablę. Był tam z nimi również chłop Grzegorz Łagowski, woźny sądowy. Woźnym sądowym mógł zostać i chłop, i mieszczanin, i szlachcic. Na wyrost nazywano woźnego „generałem”, który paradował uroczyście – niby szlachcic –w kontuszu i miał prawo do czynienia swych urzędowych procedur w asyście szlachty. Kandydatów na woźnych (wożących pisma) wskazywały sejmiki. Rekrutowano ich spośród ludzi o nieposzlakowanej opinii i osiadłych. Zamożniejsi plebeje pełniący funkcje urzędnicze przejmowali wzorce i gesty szlachty20. Taki urząd była to niełatwa praca o charakterze służby i polegała na dostarczaniu pozwów i innych dokumentów sądowych, uczestnictwie w kontrolach czy obdukcjach ofiar, składaniu relacji, ogłaszaniu publikacji urzędowych. Woźni występowali
masowo na lokalną skalę i dlatego rekrutowali się głównie z chłopstwa21. Tak oto plebej, obrósłszy w urzędowe piórka, patrzył szlachcie na ręce i do kieszeni –i robił to w imię prawa, skoro występował jako urzędnik państwowy w sprawach rozliczeń międzyszlacheckich. Ba, patrzył i oceniał naganne postępowanie jaśniepaństwa, kiedy do sądu grodzkiego zgłaszano stosowaną przezeń przemoc. Ale też ryzykował życie, tak jak szlacheccy urzędnicy sądowi i ich pachołkowie. Aparat policyjny był słaby i niedoinwestowany. Prawo pospolite rządziło po swojemu. Podczas swej pracy znajdowali się oni między młotem a kowadłem. Sporo ryzykowali, kiedy musieli dostarczyć pismo procesowe o niekorzystnym brzmieniu krewkiemu sarmacie, ponieważ pierwszy gniew pozwanego mógł spaść właśnie na nich22. Zdarzało się, że woźni sądowi byli przeganiani, bici, więzieni przez zadziornych adresatów przesyłek; niekiedy do nich strzelano albo najzwyczajniej nakazywano dostarczony pozew… zjeść23.
Teraz powróćmy do stodoły w Nowej Wsi. Przywołane zajście miało taki oto przebieg. Zapadła letnia noc. Zmęczeni szlachcice, będący akurat w służbie Stanisława Koniecpolskiego, oboźnego koronnego, zatrzymali się na nocleg w Nowej Wsi. Zdrożeni, pozasypiali szybko w słomie, „żadnego niebezpieczeństwa znikąd nie spodziewając się”. Ich czeladź oporządziła konie i również przygotowywała się do odpoczynku. Stodoła miała dwa boiska i była wypełniona zbożem. Snadź musiało już być po żniwach. Sam tak zażywałem snu w stodole, więc wiem, jakie towarzyszyć im mogły zapachy. Woń suchej słomy z domieszką ziół i chwastów, polnego kurzu i mysich odchodów. I wszechogarniający zaduch, który mija dopiero głęboko w nocy, w złodziejskiej godzinie. Wtedy to zapewne miejscowi poddani podpalili ową stodołę, i to w dwóch miejscach, od tyłu, by szybciej zgorzała. Pobudzeni szlachcice, „gwałtowny ogień nad sobą wszyscy obaczywszy, w samym tylko odzieniu białym [czyli w bieliźnie – M.W.] z zatarasowanych umyślnie na zgubę swoją drzwi wyłamali się”. Zniszczenia okazały się zupełne. Ze stopionych metalowych rzeczy jak broń, monety i dewocjonalia porobiły się zlewki, które powyciągano z popiołu. Szlachcice oskarżyli całą wieś, a przede wszystkim kmieci –Błażka, Stanisława Podsiadła, Szymona Kusaja i Jakuba Komornika zwanego Siedzidom. Urząd sądowy przyobiecał aresztować winnych. Możemy domniemywać, że ofiary pożaru musiały zaleźć za skórę gospodarzowi Błażkowi24.
Czym zatem prowokowali chłopów szlachcice? Z reguły nieprzewidywalnym albo nieakceptowalnym zachowaniem, niemieszczącym się w kanonie relacji międzystanowych, przejawiającym się „zbytnią” surowością i „niemiłosiernym” biciem. Tak jakby surowość i bicie miały swoje zwyczajowe kanony. A miały, podobnie jak swoją dozwoloną brutalność miał nawet stosunek seksualny25. Albo po prostu znaleźli się w złym czasie i w złym miejscu, tak jak dziedzic części wsi
Ziemiany koło Krasnegostawu, który to bronił swego lasu, kiedy poddani z sąsiedniego Jaślikowa z furią napadli na niego z pałkami26. Dzierżawcy królewskiej osady Barwałd Średni mieli wymuszać na poddanych nocne stróżowanie w folwarku, a także czynsze i daniny, na co nie było zgody. Wściekli chłopi posunęli się do spalenia dworu. Oto więc w 1670 roku król Michał I, czyli syn legendarnego księcia Jeremiego Wiśniowieckiego, napisał list do swych chłopów: „wam, pracowitym wsi Średniego Barwałdu nazwanej poddanym naszym”, aby stawili się w Warszawie, na specjalnym sądzie apelacyjnym dla chłopów z dóbr królewskich, zwanym referendarskim, albo gdziekolwiek, gdzie dwór królewski będzie akurat przebywał, bo złożył na nich skargę Aleksander Belnowski, dzierżawca wspomnianej wsi. Potomek straszliwego Jaremy pisał dalej: „Dwór we wsi naszej […] spalić ważyliście się [i dzierżawcę] do wielkiej szkody […] przywiedliście”. Ostrzeżono, że jeżeli wina zostanie dowiedziona, barwałdczanie będą musieli zapłacić za dwór i za wszystko, co w nim zgorzało27. Weźmy wszystko to pod uwagę, kiedy ubolewamy, jak niewiele drewnianych, staropolskich dworków i chłopskich domostw dotrwało do naszych czasów. Z drugiej strony tu i tam pięknie odznaczają się murowane pałace i lamusy. Czyżby te było trudniej podpalić?
Nieraz przyjdzie nam tu opisywać ataki poddanych, którzy działają niczym siepacze swojego dziedzica albo jednorodne ciało gromady. Jeżeli popatrzymy na strukturę społeczną wsi, to dziedzic, podległa mu służba folwarczna i poddańcza gromada stanowią symbiotyczne ciało. Kiedy postrzegamy to jako szklankę do połowy pustą, to taki układ klientalny przypomina paramafijną strukturę, w której szlachcic niczym dworski don jednocześnie odpowiada za działania swoich ludzi. Jeśli widzimy szklankę do połowy pełną, taka lokalna struktura w dobrach ziemskich wygląda jak struktury państwowe w skali mikro28.
Agresję międzywiejską zadziwiająco często inspirował dziedzic. Poza tym jako paliwo dodające chłopom swady możemy wskazać ich plebejską godność i honor, zwyczaje lokalne i spójność, która każe im działać według zasady: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”29. W jakiejś mierze nasz samorząd terytorialny ma swoje korzenie w staropolskiej, lokalnej spójności gromadzkiej.
Ludzie, którzy wdali się w awanturę gdzieś poza swoją wsią, nie pozostawali więc bez wsparcia swego dziedzica. Wszak to on obrywał rykoszetem – to na niego spadały odpowiedzialność i kary za wybryki podopiecznych. Byli oni, jak to się pieszczotliwie pisze, jego „dziećmi”30. Kiedy chłopi pobili obcego szlachcica i ten ich zaaresztował, w konsekwencji do sądu pozywano ofiara napaści. Możemy w tym dostrzec czysto pragmatyczną potrzebę zabezpieczenia podległej siły roboczej, co wymaga powrotu uwięzionych chłopów. Dlatego w sądzie nie trzeba było walczyć o najwyższą karę dla plebeja winowajcy. Kraj był wielki, a ludzi mało. Poddany miał za plecami swojego pana, a zarazem opiekuna, który go
bronił i wspierał, zwłaszcza że widział w tym swój interes. „Jestem uspokojony” –pisał do sądu w Nurze szlachcic Józef Gniewosz, pobity przez obcego poddanego i najwyraźniej wynagrodzony finansowo. Jak bowiem czytamy w aktach sprawy: „mając pretensję do chłopa jegomości pana Idziego Białego, który mnie pobił, jestem uspokojony, z których pretensji ran przez chłopa zadanych pomienionego jegomościa pana Idziego Białego kwituję, żadnej sobie pretensji, tak do samego jegomości pana Białego, tak do chłopa onego nie zostawiając […], na co się pod, jako nieumiejący pisma, położonym krzyżykiem podpisuję”31. Z uwagi na kwiecisty i przesadny język ówczesnych pisarzy sądowych musimy uważać, by nie wpaść w zasadzkę adwokackiej korpomowy, która miała nadać sprawie pożądany wydźwięk. Jak wyglądała później odpowiedzialność poddanego Idziego, za którego pan poniósł koszty procesowe, możemy się tylko domyślać i tworzyć obraz ze znanych nam podobnych przypadków. Dość zaznaczyć, że nie zawsze kończy się na zakuciu w dyby nicponia. Pamiętajmy, że źródło historyczne to zawsze jakaś forma inscenizacji scenicznej dla nas – obcych z przyszłości. A my musimy w cieniu szukać słońca, a w soli cukru.
W odpowiedzi na pytanie o brak wielkich wojen chłopskich na ziemiach polskich można wskazać istnienie czegoś innego, nagminnego i spodziewanego. (Swoją drogą zwróćmy uwagę na słowo „nagminny”, jakież to wielkie pole znaczeniowe, oznaczające coś występującego często wśród gminu, plebejów). Oto bowiem napięcie międzystanowe i konflikty sąsiedzkie tonowano niemal na bieżąco, a szlachta albo dostawała za swoje w otwartej napaści, albo otrzymywała cięgi ukradkiem, albo była włóczona po sądach, kiedy poddani znaleźli sobie możniejszych opiekunów. W ten sposób bojowy obyczaj sarmacki, który spływał w dół, na masy społeczne, potem wracał rykoszetem jak hinduska karma. Mówiąc obrazowo: regularnie upuszczano sobie krwi, dawano sobie po razie, a wtedy następowały jako takie spokój, zgoda – i cykl zaczynał się od początku. Rzeczpospolita małych ojczyzn była tym samym ziemią plebejskich mikrowojen. Drobnych, ale częstych wyładowań atmosferycznych. I to można uznać za jedną z naszych cech kulturowych: mamy wybuchowy charakter, lecz szybko decydujemy się na ugodę.
Na prawa chłopskie czy mieszczańskie szlachta czasem nie zważała, podobnie jak plebeje na szlacheckie – i każdy nosił w sobie coś z owego wojowniczego Sarmaty, który wedle legendy miał przybyć nad Wisłę z równin między Donem a Morzem Czarnym. Pisze staropolski encyklopedysta Benedykt Chmielowski, że Polacy to „nacja w Sarmacji nad Wisłą”, pochodząca „od tych, co oczu jaszczurczych ludzie dzicy […] przez Dunaj przeprawiwszy się; po tym swego Marsa na Niemieckie Kraje ponad Bałtyckie Morze obrócili; między Wisłą, Wiadrem, Elbą, Salą rzekami kraj cały opanowali”32.
Między normą prawa stanowionego a jej realizacją zieje wielka czarna dziura, którą dopiero poznajemy, rozpatrując setki tysięcy indywidualnych postaw ludzkich wobec siebie samego, wobec sąsiada, zwierzchnika i Temidy. Co więcej, wydaje się, jakby większość mieszkańców Rzeczypospolitej wywodziła się z zupełnie innej, niż przypuszczaliśmy, nacji, której właściwie nie dzielą ani bariery stanowe, ani poziom kultury czy moralności, a w której różnice pochodzenia bardziej były na pokaz, niż istniały w rzeczywistości. Jakby ówczesne społeczeństwo przygotowało cały ten spektakl dla nas, obserwatorów z XXI wieku. Konstatacja to dla historyka zatrważająca, ale każda nowa próba zrozumienia nas samych poprzez przeszłość jest godna uwagi.
Dlatego jeżeli próbowalibyśmy opisać tamten świat na podstawie normatywów i zaleceń – tego, jak ma być – to byśmy chybili33. Zdaje się, że na opak działają ówczesne prawa, podobnie jak obraz rzeczywistości minionej, uporządkowany już przez historyków, wygląda nieco inaczej, kiedy wwiercamy się w niego o wiele głębiej, do znudzenia zadajemy nowe pytania i szukamy dziury w całym. Owo wrażenie chaosu i bezprawia w Rzeczypospolitej mija jednak, gdy uświadamiamy sobie, że sądowy materiał archiwalny próbuje nas oszukać. Ofiary, podejrzani i świadkowie przed setkami lat usiłowali przekonać sędziów do swych racji. Teraz to samo chcą uczynić z nami, dlatego przekrzykują się w narzekaniach na swą krzywdę i rzucanych oskarżeniach. Ich głos, płynący z zaświatów, nabiera grozy. Tymczasem prowadzili oni tak zwykłe życie jak i nasze. Dlatego kiedy pływamy po głębokim jeziorze przeszłości, musimy zachować najwyższą ostrożność, przechytrzyć i ujarzmić archiwalia, by przynajmniej próbować uzyskać czysty materiał empiryczny. I coś więcej – nawet ten ich krzyk i płacz zdradza sposoby, jakimi ludzie walczą o swoje.
Przedstawiony wyżej czarny scenariusz relacji międzystanowych nie oddaje więc właściwych proporcji minionego świata. W dokumentacji zachowanej po przeszłej codzienności są to zaledwie kontrapunkty – silne, ale jednak kontrapunkty, które przyciągają czytelnika swoją ponurą aurą. Co więcej, wiemy o tym źle tylko dlatego, że ktoś powiedział „nie” i wszczął proces w sądzie państwowym. Inaczej rzecz ujmując, większość wyrządzonego kiedyś zła znamy stąd, że dobro i sprawiedliwość szukały zwycięstwa. Musimy odnaleźć nikły ślad ścieżki wiodącej środkiem czasu minionego, między białą legendą dworkową a czarną legendą pańszczyźnianą. Nawet jeżeli w zeznaniach sądowych podkoloryzowano jakieś wydarzenie, to mamy do czynienia z czymś równie cennym – a mianowicie ze społecznym wyobrażeniem danego zachowania czy danej sytuacji. Innymi słowy, w przypadku przysłowiowego człowieka jaskiniowego nie tyle idzie nam o poznanie sposobów walki przeciw dzikim zwierzętom czy lodowcowi, ile o jego emocje względem mających miejsce zdarzeń.
Popatrzmy w ten sam sposób na ludzkie zło. Panowie udzielali schronienia obcym, zbiegłym poddanym, którzy siali niepokój i przestępczość w swej okolicy. Zwłaszcza na pograniczu rozległego państwa polsko-litewskiego odróżnienie niewinnego chłopa od zbójnika nie było proste. Podgórskimi dobrami Jerzego Mniszcha rządził „uczciwy”, czyli chłop Bazyli Romanowicz. Ten, zamiast wyłapywać zbójów, miał wraz z Andrzejem Darowskim, sołtysem Surowicy, rabować i wiązać poddanych ze wsi Zyndranowa, należącej do Wojciecha Męcińskiego. Ich postępowanie można wytłumaczyć jedynie tym, że przestępcy mogli się kryć pośród lokalnej ludności34.
Tu nadmieńmy, że każdemu stanowi były przyporządkowane odpowiednie tytuły. Chłop jest „pracowity” (z łac. laboriosus), a lepiej sytuowany to „uczciwy” (honestus). Zakłada się oto, że będzie uczciwie zawiadywał powierzonym gospodarstwem, uczestniczył w samorządzie gromadzkim, jako trwale osiedlony będzie zaufanym dworu. Jakby to była taka magia sprawcza słowa. W mieście jest zwykły mieszkaniec (incola) albo pełnoprawny obywatel określany jako „sławetny” (famatus). W przypadku drobnej szlachty używa się określenia nobilis (ot szlachetny, znakomity), a ziemianin to „urodzony” (generosus). Magnat będzie się pysznił tytułem „wielmożny” (magnificus), ksiądz jest „czcigodny” (reverendimus), a Żyd to „niewierny” (infidelus). Im bliżej końca Rzeczypospolitej, tytulatura stanowa zaczyna być bardziej płynna, jedni awansują, inni się degradują, jeszcze inni zmieniają wyznanie. Z czasem nie sposób było wizualnie odróżnić bardziej zamożnego plebeja od uboższego szlachcica, bo strój i barwa mogły zwieść najwprawniejsze oko. Należało się opowiedzieć kto zacz, a w ostateczności wylegitymować pochodzenie albo przedstawić świadków, że „ja to ja”. W społeczeństwie aspirującym do świata kultury szlacheckiej jako naczelnej, narodowej spadało znaczenie tytułu szlacheckiego.
Wróćmy do opowieści o przemocy. Czasem niedoszłą grupę przestępczą rozbijano w zarodku, tak jak we wsi Ujazdowo na Mazowszu, w której dwóch pracowników najemnych próbowało zorganizować bandę. Mikołaj Badowy, z ruska zwany Nikyła (Mikiła), z początku pracował w Gdańsku przy okrętach. Kiedy stamtąd odszedł, niejaki pan Ujazdowski namówił go do przyjazdu „na robotę do siebie do Ujazdowa”. Tam Nikyła wpadł na pomysł, by wraz z miejscowym krawcem przekonać pracowników pana Michała Kickiego do rozboju. Plan Badowego polegał na tym, by zabrać Kickiemu parę pistoletów, fuzję i pieniądze, zabić go i uciec pod Lublin. Jak wyjaśnia w zeznaniu Mikołaj: „są tam lasy i bory, to Żydów z kilku zabiwszy […], bo za Żyda nie ma grzechu i będziemy mieli pieniądze i suknie”. Opryszki poszły do Ciechanowa, by wyczekiwać Kickiego przy jego stajni, ale sprawa spaliła na panewce35. Naszą uwagę zwraca ambiwalentny stosunek do ludności izraelickiej – przekonanie, że zabójstwo jej przedstawiciela
nie jest występkiem religijnym. Ale przestępstwem już tak, o czym świadczą sprawy sądowe zakończone wyrokiem kary śmierci, jak w przypadku Barbary z miasteczka Skała, ściętej w Krakowie za współudział w zabójstwie Żydówki.
Godzenie w lokalne życie gospodarcze gromady prowokowało ją do organizacji – tak typowego dla szlachty – najazdu na sąsiednie dobra, bicia tamtejszych chłopów, dokonywania rozbojów i kradzieży. Wiemy, że niektóre napady chłopów na okoliczną szlachtę to plan ich panów. Chłopi byli używani jako „narzędzia” do wyrównywania rachunków między szlachtą. Jeżeli miecz sprawiedliwości idzie w poprzek stanów społecznych, to trudno odnieść go jedynie do oporu poddanych i przyrodzonej nienawiści do stanów wyższych. Do bezprawia angażowano również cudzych chłopów. Dziedzic z osady Sobiepan najpierw namawiał poddanego z sąsiedniego Noskowa do licznych kradzieży, a następnie przyjął go jako zbiega u siebie36. Wedle konstytucji województwa mazowieckiego, rozszerzonej w XVII wieku na inne obszary Rzeczypospolitej, plebeje nie ponosili kary za zranienie lub zabicie szlachcica w karczmie – miejscu notorycznych bójek wywołanych przez ludzi odurzonych alkoholem. Jako wyjątek traktowano sytuację, gdy ofiara była w podróży, w trakcie sesji sądowej albo przypadał akurat dzień targowy37. Sejmik łęczycki przestrzegał więc przed tym i grzmiał „na ślachtę, którzy w karczmie bywają”38.
W całej Polsce znajdziemy dowody na morderstwa rodem z najczarniejszego koszmaru rabacji galicyjskiej. Szlachcianki – owdowiałe żony, osierocone córki, cierpiące siostry i rozpaczające matki – płaczą, wkładają żałobne odzienie i modlą się za dusze swych bliskich mężczyzn. Nieszczęsne kobiety w całej Polsce kierują się do państwowych sądów grodzkich, by rościć swe żale w formie protestacji i pozwów. Do grodu w Sieradzu przychodzą córka i żona szlachcica Sobieskiego zabitego przez chłopów z cudzych dóbr. Do sądu idą także wdowy po dzierżawcach, takie jak Salomea Mierzyńska, wdowa po Ignacym, dzierżawcy części wsi Brzostki. Nieszczęsna kobieta wskazuje, że to dziedzice podburzali miejscowych chłopów do oporu i dlatego pewien poddany uśmiercił jej małżonka39. Z rąk plebejów ginie Andrzej Rudawski, zarządca dóbr Przemęczany Wielkie należących do klasztoru benedyktynek w Staniątkach. Owdowiała Elżbieta w asyście krewnego wymienia przed sądem grodzkim w Krakowie imiona chłopów, którzy jej zdaniem są odpowiedzialni za zamordowanie męża: Wojciech Wójt, Wojciech Chowęza, Jan Zawrzykraj, Adam Misiek, Wojciech Kołodziej, Feliks Grochal, Jan Młynarz, Jan Karczmarz i dwunastu innych. A to byli według niej jedynie „główni prowodyrzy”. Egzekucję Rudawskiego przeprowadziło troje z nich: Błażej Kołodziejczyk, Szymon Dziura i niejaki Zawrzykrajczyk, a jeśli sądzić po formie ich nazwisk, byli oni młodzianami40.
Oto na wieść o zgnieceniu wojsk Rzeczypospolitej pod Piławcami przez Kozaków i Tatarów pod komendą Bohdana Chmielnickiego zbuntowani chłopi we wsi Jasień w okolicach Krasnegostawu uwięzili w jednej chałupie około trzydziestu przedstawicieli okolicznej szlachty oraz tyle samo mieszczan. Relacja mordu na Adamie Wilczopolskim i jego słudze jest przerażająca: „obydwie ręce ucięli, tym się jeszcze nie kontentując, na ostatek szyję na progu położywszy, siekierą ucięli”41. Mieszkańcy wsi Mokre Jadowniki koło Wiślicy brutalnie pobili i okradli małżeństwo Chronowskich, dzierżawców wsi, a powodem były ich nadmierne wymagania dotyczące robocizn:
[…] gdy tenże protestujący […] do Krakowa się wybierając, na koniu jechał przez wieś […] i gdy z konia zsiadał, a napominał ich, aby roboty zwyczajne do dworu tamecznego należące odprawowali, zaraz natychmiast skoczywszy do niego […] z kijami, z siekierami, z kosturami i inszymi broniami do bicia sposobnymi chcąc go zabić […] haniebnie i okrutnie zranili […] z tyłu głowy, aż i kości w ciemieniu naruszono, […] i z tym się przechwalali42.
Żona Chronowskiego została dopadnięta we dworze. Na powszechne chodzenie z siekierami nie zezwalano, chociaż było to przede wszystkim narzędzie pracy. Ale wejścia do gospody z czymś, co rychło z narzędzia mogło stać się bronią, zakazywano, gdyż „wiele tego bywa, że się zabijają i kaleczą”. W Suchej karczmarze mieli odbierać siekierę wstępującym klientom. Wolno było jedynie wejść „z laseczką tak cienką jako palec”43. Cóż się zmieniło? Kiedy stałem w kolejce na koncert światowej sławy zespołu Depeche Mode czy naszego rodzimego Kultu, zawsze byłem z pietyzmem obszukiwany na okoliczność posiadania niebezpiecznych przedmiotów.
Szlachta musiała pilnować swoich poddanych, bo potem rezultaty ich zatargów wracały do niej rykoszetem. Bycie panem totalnym – panem i od sądzenia, i od zarządzania pracą, mieszkalnictwem czy wsparciem socjalnym – to nie idylla. Kacper Jahodyński, dziedzic wsi Łuszczów koło Grabowca w ziemi lubelskiej, sądził wnikliwie swego poddanego, podejrzanego o zabicie szlachcica, a w tym celu stosował dwa istniejące porządki prawne: „dla pewności i uczciwości prawo dwojakie osadził, polskie ziemskie i niemieckie maideburskie”. Na pierwsze z nich, zgodnie z zasadami, powołał jako sędziego „podstarościego grabowickiego, poza tym podsędka i pisarza, a na magdeburskie wójta z siedmiorgiem przysięgłych z tejże wsi Łuszczów”44. Oczywiście przypadki najkrwawsze odsyłano do miast z „prawem miecza”, mających odpowiednią infrastrukturę sądową, więzienną i procesową – aż po możliwość anihilacji winnego z ręki kata. Podobnie wybitny badacz Włodzimierz Dworzaczek zauważa, że „szlachta, kierując się własną najoczywistszą
korzyścią, wolała trwałe zdobycie rąk roboczych niż szafowanie egzekucjami. Zgoła odosobnione są wypadki, kiedy sama te egzekucje dekretowała i doprowadzała do ich wykonania”. Oszczędne słowa te napisał w czasie natężenia marksizmu w nauce, na początku lat 50. XX wieku. Nie dał się jednak sprowokować. Nadto przywołał przykład spalenia żywcem na stosie z wyroku dziedzica Godzimierskiego niejakiego chłopa Wojciecha. Przed egzekucją został zaopatrzony na śmierć przez plebana Franciszka Gulczewskiego z Świątkowa. Dla Dworzaczka tak drakońska kara może wskazywać na rażące przestępstwo, które mogło być związane z czarami albo z zoofilią. Co ciekawe, dziedzic zabronił przekazać księdzu dwa konie i wóz, legowany pobożnie przez ofiarę, co duchowy skrzętnie zanotował w księdze zmarłych. W innym przypadku spalony owczarz Grzegorz miał po śmierci nawiedzać swego oskarżyciela z zapewnieniem o swym „dusznym zbawieniu”. I znów, owczarze byli przedstawicielami profesji przede wszystkim podejrzewanej o nieczyste obcowanie ze zwierzętami45.
Rzeczywistość to nie porządek idealny. Znamy przecież szereg sytuacji o przeciwnym biegunie przemocy, kiedy to plebeje eliminują swego zarządcę. Znamy też przypadki jaśniepanów, którzy wydali pośpieszny wyrok śmierci. Pewien chłop został śmiertelnie pobity przez służbę szlachcianki, do której przyszedł upominać się o pszenicę swojego pana skradzioną z jego pola. Był zatem jedynie pośrednikiem, a zapłacił największą cenę – stał się ofiarą furii dziedziczki. W podobnym czasie właściciel wsi Karwowo Podborne wraz z tłumem plebejów napadł na chałupę poddanego w sąsiedniej wsi Karwowo Krzywanice, którego podejrzewał o kradzież. Nie odwołał się do żadnego sądu, ale porwał nieszczęśnika, samowolnie osądził, skazał na śmierć i wraz z towarzyszami powiesił. Ten bezmyślny pośpiech sprawił jednak, że rzeczonego właściciela oskarżył w płockim sądzie grodzkim dziedzic ofiary napadu46. Ksiądz Władysław Wierusz Walknowski, poznański kanonik katedralny i posesor (posiadacz) wsi Tulce, skarżył się w urzędzie grodzkim na niejakiego Bartłomieja, miejscowego prepozyta, i jego krewnego Jana Świerczyńskiego. Obaj dzierżawili tę wieś. Walknowski zgłaszał, że ci bez jego wiedzy i zgody wydali chłopa Jana Skoczylasa, podejrzanego o kradzież, sądowi miasta Poznań, oddalonego od Tulec o kilka kilometrów. W rezultacie przesłuchań i wyroku sądu chłop został – zdaniem Walknowskiego niesłusznie – stracony. Tym samym złamano prawa właściciela wsi do poddanego. Księża w Tulcach znaczyli sporo. W średniowieczu miało tam urzędować dwóch proboszczów. Opowiadano sobie też legendę, jak to pewnego letniego wieczoru piorun trafił w jadący pod lasem orszak króla Władysława Jagiełły47.
Panowie oskarżeni o nieuzasadnione morderstwa szli w zaparte, bronili się przed banicją czy uwięzieniem w wieży grodzkiej. Tak właśnie szlachcic Sylwester
Czyżewski w imieniu starosty kolskiego Rafała Gurowskiego pozwał chłopów
Jakuba Bąka, Andrzeja Banacika i Jakuba Wilka o zniesławienie. Chłopi ci mieli bowiem oskarżyć starostę o zabicie dziewięciu osób48.
Kiedy brniemy przez te mroczne wypadki dziejowe, szukamy jakiegoś punktu odniesienia, normalności. Przypadki zabójstw powinny widnieć w parafialnych księgach pogrzebów – znajdziemy je tam nader rzadko w gąszczu takich przyczyn jak śmierć ze starości, odejście z powodu choroby albo zgon wskutek tragicznego wypadku. Jeśli jednak będziemy czytać cierpliwie kolejne wiadomości o pogrzebach, w końcu dotrzemy do morderstw, najczęściej takich, których dokładnych okoliczności ksiądz nie znał – albo je pominął. Z rzadka sprawa była tak dokładne opisywana jak ta z miasteczka Kleparz koło Krakowa.
Przenieśmy się do niewysokich drewnianych domostw skupionych wokół rozległego placu rynkowego, na który okoliczni chłopi i handlarze dostarczają zboże. (Tak, wieś na ogół była parterowa, czasem wystrzelała tylko w niebo wieża kościelna; miasto, im jest możniejsze, tym łacniej pnie się ku niebu). Mamy oto październikowy wczesny poranek. Wiatr nawiewa do okien woń świeżego końskiego obornika. Koło przyrynkowych gospód zaczyna się targ zbożowy. Mieszają się lokalne chłopskie gwary, wzrasta temperatura negocjacji handlowych, podgrzewana alkoholem i przekleństwami. Nikt z sąsiadów nie słyszy, kiedy mordowana jest kobieta:
[…] sławetna Jadwiga Sowińska prymaska kunsztu rzeźniczego i mieszczka kleparska zabita jest od dziewki domowej służebnej […], gdy ludzie i inna czeladź na roraty powychodzili. A potem pieniądze zabrawszy na kilkanaście tysięcy, namówiwszy do siebie chłopa niejakiego Krupę z żoną jego i dziewką trzecią, uszli do Staniątek [około dwudziestu pięciu kilometrów – M.W.].
Dalej ksiądz tak opisuje owo zdarzenie w księdze umarłych: „Schwytani zaraz w Święta Bożego Narodzenia i jak zasłużyli, potracono ich wszystkich troje. Pogrzebano ciała ich u ŚŚ. Szymona i Judy”49. Jak rzadko można odnaleźć wzmianki o morderstwach z ręki szlachcica na poddanych, dowodzi przykład wspomnianego już wybitnego genealoga Włodzimierza Dworzaczka, który dobrze znał materiał ksiąg metrykalnych, a mimo to napotkał w nim zaledwie dwie takie informacje50. W świecie nowożytnym nierówny dostęp do dóbr, zaburzenie rytmu codzienności, wizja pogorszenia się standardu życia, bezdomności i głodu czy godzenie w podmiotowość jednostki bez względu na jej poziom społeczny wzmagały opór i doprowadzały do maksymalizacji przemocy. Zwłaszcza że między prawem stanowionym i oczekiwaną normą a życiową praktyką był duży rozziew, który wciąż staramy się poznać. Jak miało być, a jak było? Ponurych przykładów w historii Rzeczypospolitej jest bez liku. „Co za świat, co za świat…” – zapisał przed laty
Władysław Łoziński po lekturze ksiąg sądowych grodzkich z Rusi Czerwonej, leżącej na południowo-wschodnich terenach Rzeczypospolitej przedrozbiorowej51. Podobne wrażenie dają studia Marcina Kamlera nad przemocą między szlachtą sieradzką, chociaż trzeba wciąż pamiętać o unikaniu bezrefleksyjnego kumulowania obrazów przemocy, by poprzez jej banalizację nie zaciemniać dawnej kultury staropolskiej i, szerzej, europejskiej52. Prawdziwa to była wojna wszystkich ze wszystkimi. Mimo różnej pozycji i różnych uprawnień stany społeczne dochodziły sprawiedliwości. Czyniono to właśnie „prawem i lewem”, a księgi sądowe spływają krwią. Powszechność przemocy w relacjach i codzienności wsi nowożytnej wiąże się z ówczesnymi normami społeczno-kulturowymi, poczuciem władzy, przymusem, ograniczaniem wolności i dezawuowaniem wartości człowieka, ograniczaniem dostępu do zasobów. Zauważmy, że pojawiające się wciąż konflikty, rozbijając relacje międzyludzkie, w pewien sposób prowadzą do odtwarzania się spójności społecznej. Dlatego opisywane tu sytuacje nie są li tylko kolekcją przerażających przypadków53. Stanowią tę część historycznego eksperymentu na społeczeństwie, w której pokazuje ono swoje zachowanie i funkcjonowanie więzi międzyludzkich w przypadkach ekstremalnych. Pewność siebie plebejów wynikała po części z ich sieci społecznej, z grupy wsparcia – choćby prosty człowiek porzucił na chwilę rodzinne strony. Oni zwykle wszędzie mieli blisko, a ich mała ojczyzna sięgała zaledwie po horyzont. Linię geografii ich życia codziennego wyznaczały granice osady i parafii. Kiedy plebej decydował się na migrację, jego sieć społeczna musiała zostać odtwarzana w nowym miejscu. Było to o tyle łatwe, że jeżeli wcześniej migrant nawykł do życia we wspólnocie lokalnej, to znał uwarunkowania, względem których mógł ponownie osiąść w podobnej do wcześniejszej grupie społecznej. Obrazowo możemy to porównać do przelania żółtka z jednej skorupki jajka do drugiej. Pokażmy to na przykładzie. Oto szlachcic Piotr Suchorzewski, jadący z orszakiem „w potrzebach swych pilnych”, koło Szamotuł w Wielkopolsce przypadkiem spotkał swego dawnego poddanego Grzegorza Karasia z Miłosławic (sześćdziesiąt dwa kilometry od tego miasta), teraz pracującego u młynarza Grzegorza. Wiadomo, że ów chłop zbiegł ongiś ze wsi na koniu swego pana. Aresztowanie zbiega i próba uzyskania odeń odszkodowania za zwierzę skończyły się dla dziedzica fatalnie. Tuż po noclegu w przyrynkowej gospodzie w Szamotułach jego orszak został zaatakowany przez młynarza i zarazem pracodawcę Karasia, który miał ze sobą „chłopstwa i inszego hultajstwa z półtora sta człowieka z rusznicami, z bartnicami, z kijami, z oszczepami, z rozmaitymi orężami”. Wygląda więc na to, że na apel młynarza przybyła cała gromada wiejska. Albo, inaczej mówiąc, wszyscy klienci, którym Karaś mielił zboże. Ci hurmą „wpadli do izby […], wydarłszy poddanego, okrzyk uczyniwszy: bij zabij takich a takich matki synów”. Tu zwróćmy uwagę, że schludność
