Psychiatria w Polsce. Nieznane historie

Page 1


Anna Mateja Psychiatria w Polsce

Nieznane historie

Wydawnictwo Znak Kraków 2025

Projekt okładki

Michał Pawłowski www.kreskaikropka.pl

Rycina na okładce, autorstwa Juliusa Althausa, z 1873 roku, przedstawia wykorzystywany w psychiatrii zabieg faradyzacji – pobudzania pacjenta prądem o małym natężeniu (wellcomecolletion.org).

Obraz na wyklejce, autorstwa André Brouilleta, z 1887 roku, dokumentuje wykład Jeana-Martina Charcota, przeprowadzany w paryskiej klinice Salpêtrière, podczas którego demonstruje on objawy histerii u pacjentki w stanie hipnozy (wellcomecolletion.org).

Redaktorka nabywająca

Wiktoria Penszkal

Redaktorka prowadząca

Marta Brzezińska-Waleszczyk

Promocja

Ewelina Juszyńska

Opieka redakcyjna

Paulina Gwóźdź

Anna Szulczyńska

Adiustacja

Anastazja Oleśkiewicz

Korekta

Aleksandra Kiełczykowska

Katarzyna Onderka

Barbara Gąsiorowska

Łamanie

Piotr Poniedziałek

Copyright © by Anna Mateja

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-240-6418-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, 2025. Printed in EU

Rozdział I

Ludzie wieku pary i elektryczności ulegają „newrozie”, ale psychiatrzy uspokajają, że czasy nie są bardziej bezduszne niż te, kiedy „obłąkanych” palono na stosie

„Leczył się najstarszym »neuroleptykiem« – alkoholem”*.

Pacjentem był Rudolf Höss. Przy pomocy alkoholu usiłował poradzić sobie z objawami nerwicy dyrektorskiej, którą wywołała konieczność zorganizowania obozu koncentracyjnego, w tym wysyłki tysięcy ludzi do komór gazowych. Nim wprowadzono nowoczesną farmakoterapię, po alkohol – jak z lekarskiego doświadczenia wiedzieli autorzy tej opinii: Maria Orwid i Antoni Kępiński – sięgało wiele osób chorujących psychicznie. W ten sposób, przynajmniej na czas poalkoholowego zamroczenia, rozładowywały one lęk i osłabiały cierpienie towarzyszące chorobom dużo poważniejszym od nerwicy menadżerów.

* Antoni Kępiński, Maria Orwid, Z psychopatologii „nadludzi”. Uwagi na marginesie autobiografii Rudolfa Hössa, „Przegląd Lekarski. Oświęcim” 1962, nr 1a, s. 86.

A jeśli nie alkohol, to co? Jak wyglądały leczenie i opieka psychiatryczna, nim w listopadzie 1952 roku zaczęto podawać pacjentom largactil, pierwszy lek przeciwpsychotyczny? Farmaceutyk miał pokaźną listę skutków ubocznych: mógł utrudniać koncentrację, zaburzać sen, rytm serca i pracę wątroby, wywoływać depresję… Ale był! Możliwe stało się leczenie nawet tak wyniszczającej choroby jak schizofrenia. Largactil wykluczał pobyt w szpitalu albo wyraźnie go skracał. I dlatego zmienił psychiatrię nieodwracalnie.

Opracowany we Francji pierwszy lek psychotropowy pojawił się w Polsce w 1954 roku. Złośliwi twierdzili, że jego wprowadzenie do rodzimych szpitali uspokoiło przede wszystkim lekarzy i pracujący tam personel, bo poczuli się mniej bezradni wobec pacjentów. Fakty wyglądały jednak inaczej: wszyscy, którzy wiedzieli, czym jest cierpienie choroby psychicznej, zdawali sobie sprawę, że była to zmiana przełomowa, do której wiodła długa droga. Jej początki sięgają ostatnich dekad XIX wieku, kiedy psychiatria stała się częścią medycyny, natomiast w szpitalach i w salach wykładowych zaczęto stosować empiryczne metody poznawania człowieka chorującego psychicznie. Naukowcy, a z nimi lekarze, badali układ nerwowy człowieka, funkcjonowanie jego psychiki, dociekali przyczyn chorób do tej pory znanych jedynie z obserwacji symptomów. Otworzyli świat, którego eksploracja trwa do dzisiaj.

Opowieść o opiece psychiatrycznej na ziemiach polskich przed wprowadzeniem nowoczesnej farmakoterapii można by rozpocząć w szpitalu. Byłoby to aż nadto oczywiste: przez dekady zamykano w nim chorych (bywało, że dożywotnio), dlatego opis ich życia za murami powinien wyczerpywać temat. Los pacjentów zależał jednak nie tylko od standardu opieki instytucjonalnej

i tempa przyrostu wiedzy o centralnym układzie nerwowym, lecz także od siły społecznej empatii i skali uprzedzeń wobec osób chorujących psychicznie. Dlatego opowieść tę trzeba rozpocząć nie w Szpitalu Świętego Jana Bożego w Warszawie (choć tam będziemy) ani nie w laboratorium Józefa Babińskiego, który pod okiem Jeana-Martina Charcota poznawał w Paryżu tajniki histerii (zajrzymy i w to miejsce), ale w pewnej wsi we wschodniej Galicji.

Gdy przez kilka tygodni – do maja 1872 roku – na pola wokół Dziurkowa w okręgu stanisławowskim nie spadła ani kropla deszczu, miejscowy wójt zarządził przeprowadzenie nad pobliską rzeką próby pławienia kobiet ze wsi, by znaleźć wśród nich czarownicę. Decyzji nie podjął sam, lecz na „ogólne żądanie członków gminy”.

Nazajutrz na placu przed karczmą pojawiła się cała wieś (mieszkanki, które zlekceważyłyby wójtowski nakaz, zamierzano ukarać grzywną). Kobiety szybko zostały otoczone przez sąsiadów i znajomych. Pojawił się też proboszcz, który tłumaczeniami i groźbami próbował odwieść męski tłum od szalonego planu. Nad rzeką stało już jednak drewniane rusztowanie, a ze zbitej ciasno grupy wyrwano pierwszą kobietę i rozpuściwszy jej włosy, związano ręce i nogi. Przywiązana powrozem do rusztowania, zniknęła pod taflą wody jak kamień. Chwilę odczekano, by sprawdzić, czy mimo obciążenia nie wypłynie na powierzchnię. Gdy jednak pod wodą dostrzeżono tylko przerażone, szamoczące się ciało, kobietę pospiesznie wyciągnięto. Dowód był niepodważalny – skoro topiona nie unosiła się na wodzie, nie mogła być w zmowie z diabłem, więc to nie z jej powodu usychają oziminy, a ziemia przesypuje się przez palce niczym piasek. Tak samo

potraktowano drugą kobietę, trzecią, czwartą… Aż na placu nie została żadna. Czarownicy nie znaleziono. Jednak męscy oprawcy na żadnym etapie nie przerwali procedury, ponieważ wystraszone kobiety z Dziurkowa, bez drogi odwrotu, najpewniej zachowywały się w sposób, który potwierdzał ich podejrzenia. Przecież krzyczały, pomstowały, chciały uciekać, może i niektóre rzuciły w ich stronę przekleństwem. W oczach mężczyzn każda z nich była jak „chora na umyśle”.

W akcie oskarżenia, który prokurator przedstawił sądowi w Stanisławowie, postawiono zarzut „gwałtu publicznego”, czyli bezprawnego zatrzymania, siedmiu mężczyznom uznanym za kluczowych sprawców. Byli poważanymi gospodarzami. W sądzie ze szczegółami opowiedzieli zdarzenie. Nie zgodzili się jednak z twierdzeniem, że używali przymusu – kobiety pojawiły się przecież przed karczmą dobrowolnie… Sąd skazał oskarżonych na kilka miesięcy pozbawienia wolności.

Dwa lata później, w lipcu 1874 roku, we wsi pod Myślenicami niedaleko Krakowa dwóch sąsiadów zawiesiło na drzewie Antoniego Kipkę, oskarżając go o rzucanie czarów. W 1879 roku czytelnicy „Gazety Warszawskiej” mogli przeczytać o Agrafinie Ignatiewej ze wsi pod Nowogrodem, którą jej sąsiedzi spalili żywcem, przekonani, że rzuciła urok na sąsiadkę. Sprawy trafiły przed sąd. Nieliczni skazani otrzymali symboliczne kary.

„Któż tu jest winnym?” – trzeba byłoby powtórzyć za Erazmem Majewskim, który w czasie ostatnich polowań na czarownice wydał rozprawę: O wpływie nauk przyrodniczych i lekarskich na pokonanie przesądów ciemnoty i zniknięcie chorób umysłowych zwanych demonicznemi. „Czy lud, który nie ma sposobności oświecenia się, czy też ci, którzy dla własnego interesu utrzymują go w ciemnocie i zabobonach?”

„Zda się, że wszystkie sioła i małe miasta chorują chyba na to, aby czarownic u siebie wynajdywać i prześladować” – mógłby mu odpowiedzieć Ludwik Perzyna, bonifrater i lekarz ze Szpitala Świętego Jana Bożego w Warszawie, gdyby nie to, że napisał te słowa dokładnie sto lat wcześniej, co z zasadniczych powodów utrudniło wymianę poglądów.

Adolf Rothe – od 1867 roku lekarz naczelny we wspomnianym szpitalu na rogu Bonifraterskiej i Konwiktorskiej – uważał, że osądzone przypadki polowań na czarownice trzeba pomnożyć co najmniej przez trzy. Nie mógł pozostać na to obojętny. Ofiarami zawsze przecież stawały się osoby najsłabsze: samotni wędrownicy, kobiety, odludki w podeszłym wieku, wreszcie – osoby chorujące psychicznie. W uzyskanej liczbie widział ofiary przesądów i zabobonów, które powinny były się znaleźć na przykład w jego szpitalu – jedynej lecznicy psychiatrycznej w Kraju Nadwiślańskim (jak zaborcy nazwali Królestwo Polskie po powstaniu styczniowym).

„Potrzeba było całych stuleci, zanim można było pomyśleć o jakiej takiej opiece nad chorymi umysłowymi” – przypominał Rothe. Należało „zwalczyć błędne zapatrywania, zagasić płonące stosy z gorejącymi na nich czarownicami, zanim zdołano pojąć, że to, co za czary poczytywano, było rzeczywistą, smutną chorobą”.

Trzy grosze do dyskusji mógłby dorzucić Leon Blumenstock, krakowski medyk sądowy, który po odkryciu sprawy Barbary Ubrykówny zwracał uwagę, że chory psychicznie „po dziś dzień uchodzi za opętanego, za stworzenie, które straciło godność człowieka, za organizm służący za przytulisko demonowi lub czartowi”. Rothe żył już w ferworze zmian wprowadzanych w Szpitalu Świętego Jana Bożego, kiedy 23 lipca 1869 roku Blumenstock, członek komisji powołanej dla sprawdzenia anonimu

przesłanego do sądu, wszedł do ciemnego i zatęchłego pomieszczenia znajdującego się między celą numer czterdzieści a wychodkiem, na pierwszym piętrze klasztoru Karmelitanek bosych w krakowskiej dzielnicy Wesoła. Zobaczył tam nagą kobiecą postać, która siedziała z kolanami pod brodą na słomianym barłogu, rozścielonym pod szczeliną pozostawioną w zamurowanym oknie, przez którą przebijało się światło letniego dnia.

„Twarz głupkowatość bardzo zadawnioną zdradzająca” – pomyślał medyk sądowy, patrząc na wychudzone ciało Ubrykówny. Pusta i zimna cela, nigdy niesprzątana, z dziurą na nieczystości, wyglądająca niczym „grób prawdziwy”, w której karmelitanka spędziła samotnie dwadzieścia jeden lat, znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od oddziału psychiatrycznego Szpitala Świętego Łazarza.

W historii odkrywanej kawałek po kawałku hołd zabobonom złożyli chyba wszyscy. Karmelitanki, które w siostrze zdzierającej z siebie ubrania i krzyczącej obsceniczne wyrazy towarzyszące zapewnieniom, że jest zbawicielką ratującą dusze przed potępieniem, zobaczyły wyuzdanie. Lekarz, który zdiagnozował „erotomanię” i zalecił okłady lodowe, środki wymiotne oraz przystawianie pijawek. Egzorcysta, który modlitwami chciał zażegnać chorobę. Księża odwiedzający karmelitanki z posługą duszpasterską, którzy przypominali sobie siostrę przetrzymywaną od lat w zamkniętej celi. Wszyscy zawiedli. Dlatego – jak lekarze uznali post factum – z nieleczonej „zadumy” (melancholii lub depresji) albo „obłędu” (manii) wywiązało się „pomieszanie umysłu”, które następnie przeszło w „niedołęstwo umysłowe”, chorobę nieuleczalną. Ta, potwierdzona decyzją sądu, zatrzymała Barbarę Ubrykównę na resztę jej długiego życia w szpitalu.

Kiedy w Krakowie, a właściwie w całej monarchii habsburskiej, wszyscy siedzieli z nosem w gazetach relacjonujących proces chorej psychicznie karmelitanki, w Szkole Narodowej Polskiej, założonej przez polskich emigrantów w Batignolles, siedemnastej dzielnicy Paryża, uczył się Józef Babiński. Przez wiele następnych lat w Galicji i w Kraju Nadwiślańskim nie brakowało osób, które urojenia i omamy brały za przejawy opętania, tymczasem młody Polak najpierw ukończył medycynę, a potem stawiał pierwsze poważne kroki naukowe w paryskiej klinice Salpêtrière pod okiem Jeana-Martina Charcota, wybitnego badacza histerii i epilepsji. Jego asystentem został w 1885 roku, kiedy nie miał nawet trzydziestu lat. Jedenaście lat później Babiński, neurolog – syn polskiej rodziny, która wyemigrowała do Francji po Wiośnie Ludów – przedstawił w Paryskim Towarzystwie Biologicznym pracę na temat podstawowego objawu uszkodzenia drogi korowo-rdzeniowej. Odruch, znany później jako „odruch Babińskiego”, stał się jednym z podstawowych elementów badania neurologiczno-psychiatrycznego. Babiński prowadził też badania nad móżdżkiem i błędnikiem oraz jako jeden z pierwszych precyzyjnie odróżnił porażenia organiczne od tych o podłożu histerycznym.

Na przeciwległym krańcu Europy innego Polaka, Jana Balińskiego, absolwenta Wojskowej Akademii Medyko-Chirurgicznej w Sankt Petersburgu, uznawano za współtwórcę nowoczesnej opieki psychiatrycznej. W 1859 roku zorganizował on przy Akademii pierwszą w Rosji klinikę dla „obłąkanych”. Liczyła sto łóżek. W miejsce wspólnych sal Baliński utworzył mniejsze, przeznaczone dla pacjentów z podobnymi objawami. Pojawili się przygotowani do pracy lekarze, a opieka nad chorymi ograniczyła do minimum używanie kaftanów bezpieczeństwa. Przy klinice wygospodarowano nawet teren pod farmę, aby dostosowana

do możliwości pacjentów praca przy uprawie roślin i hodowli zwierząt stała się skuteczną częścią ich terapii.

Baliński, zastanawiając się nad przyczynami i częstotliwością pojawiania się chorób psychicznych, brał pod uwagę – co nie było wówczas powszechne – dane statystyczne. Uważał, że niepełnosprawność intelektualna nie jest chorobą psychiczną. Polemizował z poglądem o nieuleczalności „obłąkania” i nie zgadzał się z twierdzeniem o jego dziedziczności. W 1876 roku stanowisko szefa katedry i kliniki psychiatrii w petersburskiej Akademii przekazał wychowankowi, też Polakowi – Janowi Lucjanowi Mierzejewskiemu, który dał się poznać jako badacz psychoz i orędownik kolejnych zmian w opiece psychiatrycznej. Między innymi jako jeden z pierwszych w Rosji postulował konieczność oddzielania pacjentów chorujących psychicznie od więźniów, z którymi wcześniej ci pierwsi byli rutynowo umieszczani. Co równie ważne – kształcił kadry jako promotor licznych doktoratów i członek szacownych gremiów, chociażby Rosyjskiego Towarzystwa Psychiatrycznego.

Baliński po oddaniu stanowiska też nie próżnował, prowadząc wykłady z psychiatrii na wyższych kobiecych kursach lekarskich czy zasiadając w komisji Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie oceniał projekty budowy szpitali psychiatrycznych. Twer, Mitawa, Kazań, Charków – wszędzie tam powstały placówki według projektu Balińskiego. W 1875 roku przedstawił projekt nowego szpitala psychiatrycznego dla dawnego Królestwa Polskiego, o którego budowę Adolf Rothe zaczął apelować niemal nazajutrz po objęciu stanowiska lekarza naczelnego w Szpitalu Świętego Jana Bożego. Wrócił zresztą do sprawy podnoszonej od lat. Rada Główna Opiekuńcza – instytucja zarządzająca

warszawskimi lecznicami – uchwałę o konieczności wybudowania poza granicami miasta nowoczesnego szpitala psychiatrycznego, który przejąłby zadania dawnego szpitala bonifratrów, podjęła już w 1856 roku.

Realia były więc następujące: w Paryżu i w Sankt Petersburgu polscy psychiatrzy robili kariery jako cenieni naukowcy i sprawni organizatorzy, ale w Warszawie dawna lecznica bonifratrów była do 1891 roku jedyną w Kraju Nadwiślańskim, która zajmowała się osobami chorującymi psychicznie. Pod zarządem Rothego wygospodarowano miejsce dla stu sześćdziesięciu pacjentów.

W Oddziale dla Obłąkanych Kobiet, istniejącym przy stołecznym

Szpitalu Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej, gdzie Rothe również przejął obowiązki naczelnego lekarza, stając się tym samym odpowiedzialny za leczenie pacjentów dwóch najważniejszych placówek psychiatrycznych „w Kraju”, udało mu się stworzyć przestrzeń dla stu dwudziestu chorych. Oddziałem z pięćdziesięcioma miejscami dysponował szpital żydowski. Poza tym było jeszcze kilka pomniejszych placówek.

W sumie w dawnym Królestwie Polskim w 1867 roku na każde dziesięć tysięcy mieszkańców przypadało zaledwie siedem łóżek psychiatrycznych. Tymczasem na przykład w Belgii, liczącej mniej mieszkańców niż Kraj Nadwiślański, którego ludność zbliżała się do pięciu milionów, szpitali i zakładów dla psychicznie chorych, rozsianych po całym państwie, było aż pięćdziesiąt jeden.

Zaniedbania administracji rosyjskiej były celowe, a urzędnicy pozwalali sobie na lekceważenie społecznych potrzeb nie tylko wobec pacjentów psychiatrycznych i ich rodzin. Po upadku

powstania styczniowego rosyjska administracja dążyła do przekształcenia Warszawy w prowincjonalne miasto na zachodnich rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego – miejsce, gdzie władze nie dostrzegały potrzeby rozwoju, nawet w postaci budowy nowego szpitala psychiatrycznego. Nie przewidywały też wspierania dotacjami rządowymi inicjatyw społecznych. Na politykę administracji rosyjskiej zwracał uwagę między innymi Zygmunt Kramsztyk, okulista i społecznik, który przez wiele lat bezpłatnie leczył najuboższych pacjentów, a na łamach „Kuriera Warszawskiego” nie raz uzasadniał potrzebę budowy nowej lecznicy dla starozakonnych mieszkańców Warszawy i Kraju Nadwiślańskiego.

Trudności spotęgowały zmiany wprowadzone w 1870 roku, włączające Królestwo Polskie i ziemie zabrane do Cesarstwa Rosyjskiego. Zlikwidowano wówczas Rady Opiekuńcze, a lecznictwo i szpitale objęto nadzorem terenowych władz administracyjnych, od których zależało również finansowanie budowy nowych szpitali. Starania, by je w ogóle rozpocząć, przerzucono jednak na barki społeczników. Żadna ze szpitalnych inwestycji – dotyczy to również Galicji – z przełomu XIX i XX wieku nie obywała się więc bez angażowania prywatnej ofiarności, a jej skala nigdy nie należała do symbolicznych. Szpital Starozakonnych na Czystem powstał tylko dzięki nim: niewielkim datkom ludzi niezamożnych, a także zapisom bankierów, kupców i adwokatów oraz posiadaczom obligacji wyemitowanych przez gminę żydowską w Warszawie pod koniec 1898 roku na sumę czterystu tysięcy rubli.

Adolf Rothe nie miał złudzeń co do skali trudności, jaką jest budowa nowego szpitala dla osób chorujących psychicznie, ale już w 1869 roku, czyli zaledwie dwa lata po objęciu stanowiska

lekarza naczelnego u Jana Bożego, wiedział, jak powinien on wyglądać. Sugerował więc pozyskanie dostatecznie rozległego terenu, aby uniknąć pojawienia się hałaśliwego otoczenia. Przestrzegał przed otwieraniem „garkuchni i szynków” w sąsiedztwie zakładu, bo byłoby to niebezpieczne dla chorych, a dla pracowników szkodliwe. Zdecydowanie odrzucał projektowanie budynków na planie gwiazdy czy krzyża, charakterystyczne dla czasów, „gdy zakłady nasze służyły za więzienie więcej niż za miejsce leczenia dla obłąkanych”. Właściwszy jest plan kwadratu lub prostokąta, bo „nie tamuje przystępu powietrza i ułatwia zarząd zakładem” oraz zapewnia przestrzeń na dostawianie kolejnych pawilonów.

Przejęty ideą lekarz nie pominął nawet takich kwestii jak odległość między salami a ubikacjami. Zaprojektował schody, specjalne zamki w drzwiach i używane do nich klucze. Zawczasu myślał o położeniu drewnianych podłóg, zdając sobie sprawę, że kamienne, wywołując nadmierny hałas, zakłócałyby niezbędny w lecznicy spokój. Zasugerował sposób otwierania drzwi i okien. Kraty w oknach – „konieczne” – najlepiej, gdyby były koszykowe, bo „najprzyjemniejsze dla oka”, a jeszcze dają możliwość umieszczenia donic z kwiatami. Drzwi bez wyjątku miały się otwierać na zewnątrz, by pacjenci „niespokojni i furiaci” nie mogli opierać się ich otworzeniu. Bez klamek od środka.

Budowa nowoczesnego szpitala psychiatrycznego według projektu Balińskiego – pierwszego na ziemiach polskich, który dzięki układowi pawilonowemu nie przypominał wielopiętrowych koszar – ruszyła dopiero w 1888 roku, trzynaście lat po jego opracowaniu. Kapitałem założycielskim przedsięwzięcia było pół miliona rubli zebranych jako darowizny osób prywatnych. Z liczby szpitalnych miejsc jedynie sto przeznaczono na

leczenie odpłatne. W pozostałych przypadkach należność wobec szpitala zamierzano regulować za sprawą specjalnego podatku wprowadzonego w Kraju Nadwiślańskim, a liczonego od mórg posiadanej ziemi.

Zakład usytuowano w Tworkach, na podmokłych terenach w pobliżu rzeki Utraty. To akurat był minus. Plusem była bliskość nitki Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, bo ułatwiała dojazd do szpitala z tych miejsc Kongresówki, gdzie opieki psychiatrycznej nie było w ogóle. Warszawska Lecznica dla Obłąkanych, jak szpital nazwano, w momencie otwarcia w 1891 roku była największym zakładem tego rodzaju w guberni warszawskiej.

W przestronnych, nowocześnie urządzonych wnętrzach mogła przyjąć nawet czterystu dwudziestu chorych. Adam Wizel, warszawski psychiatra, wspominał, że lecznica zapełniła się chorymi „w jednej niemal chwili” i pięć lat po jej otwarciu okazała się niewystarczająca. Czyżby, pytał retorycznie, „jednocześnie z powstaniem szpitala tworkowskiego tak się kolosalnie wzmógł u nas obłęd?”.

Wizel czytał w tamtym czasie pisma Maxa Nordaua – ginekologa, który mimo że był synem pruskiego rabina, już jako nastolatek czuł się przede wszystkim Niemcem, a nie wyznawcą jakiejkolwiek religii, i porzucił judaizm. Dowiedział się z nich, że żyje w czasie kryzysu cywilizacji. Była to dość paradoksalna obserwacja, bo zapaść miała dotykać człowieka żyjącego w świecie, który do lat dziewięćdziesiątych XIX wieku wydawał się opisywany całościowo. Dlaczego więc przyrost wiedzy i poznanie praw natury, które zmieniły technologie, poprawiały warunki życia i otwierały pole do działania medykom, nie dawały ludziom

poczucia bezpieczeństwa? Nordau znalazł odpowiedź u Richarda von Krafft-Ebinga – niemieckiego psychiatry, autora pionierskiego dzieła z psychopatologii seksualnej, który nie miał wątpliwości, że „robakiem, który toczy owoc życia cywilizowanego, zatruwa naszą energię życiową, są nerwice”.

Syn pruskiego rabina mógł to tylko potwierdzić, obserwując, jak w gwałtownie zmieniającym się społeczeństwie stale powiększa się grupa „jednostek organicznie słabych”, które prędzej czy później staną się pacjentami psychiatrów, jako histerycy i neurastenicy. Czyżby ludzie wrażliwi niczym płatki śniegu zaludniali już wiek pary i elektryczności?

Warszawski psychiatra wczytywał się w rozważania Nordaua o „newrozie”, pisane tak, jakby ich autor miał wgląd w świat, który ukształtuje się dopiero za ponad sto lat. Klarował bowiem, że warunki życia, w jakich rodzice musieli się dopiero odnaleźć i sprawdzić swoje możliwości, dla ich potomków będą już czymś oczywistym. Dzieci silnych jednostek „przyzwyczają się szybko do przyspieszonego życia ludzkości i z niezwykłą łatwością i bez najmniejszego wysiłku staną w szeregach walczących o byt”. Potomkowie „jednostek organicznie słabych” będą już „istotami zwyrodniałymi, na których się skończy dana rodzina”. Zakładając, że mózg i narządy zmysłów potrafią dostosować się nawet do warunków im szkodliwych, można się spodziewać, że „w końcu XX wieku żyć będzie pokolenie, dla którego nie będzie bynajmniej szkodliwym odczytywanie dwunastu metrów kwadratowych gazety, ciągłe przywoływanie do telefonu, jednoczesne przemyśliwanie o pięciu częściach świata, spędzanie życia to w wagonie, to w łódce balonu, utrzymywanie wreszcie stosunków z dziesięciu tysiącami znajomych, kolegów i przyjaciół”.

Nordau nie mógł przewidzieć pojawienia się portali społecznościowych, możliwości szybkiego przemierzania dużych odległości ani posiadania w kieszeni telefonu zdolnego połączyć rozmówcę z dowolnym miejscem na ziemi. Przeczuwał jednak – bo raczej nie mógł mieć pewności, biorąc pod uwagę, jak niewiele wiedziano o centralnym układzie nerwowym – że mózg pozwoli ludziom znaleźć sposoby na odnalezienie się w świecie, który sami stworzyli. Błędnie natomiast założył, że nie każdy człowiek będzie zdolny do wykonania wysiłku adaptacyjnego, i wykluczył z tego procesu osoby z góry uznane za „zwyrodniałe”.

„Na wszystkich szczeblach hierarchii społecznej znajdują się istoty będące »u wrót obłędu«” – diagnozował z kolei Adam Wizel, który zafrapowany tezami Nordaua streścił je polskiemu czytelnikowi w broszurze Wiek nerwowy w świetle krytyki. Podążając śladem Bénédicta Morela, francuskiego psychiatry i autora traktatu o „degeneracjach” fizycznych, umysłowych i moralnych, zdawał sobie sprawę, że nie można oceniać stanu umysłowego człowieka jedynie w dwóch kategoriach: pełnego zdrowia albo kompletnego szaleństwa. Pomiędzy nimi znajdują się rozliczne stadia pośrednie zdrowia psychicznego, które mają charakter patologiczny, ale dotknięty nimi pacjent niekoniecznie musi się znaleźć w szpitalu lub w ogóle szukać pomocy lekarza. Natomiast współczesne mu czasy, które Nordau określał jako sprzyjające „newrozie”, zdaniem Wizla nie były wcale bardziej bezduszne dla człowieka niż te, kiedy osoby uznane za „nienormalne” lub „obłąkane” palono na stosie, jako istoty zaprzedane diabłu.

Chorych nie było zatem więcej ani zdrowych mniej. Nauka pozwoliła jedynie lekarzom trafniej diagnozować pacjentów. A kiedy jeszcze, jak prorokował Wizel, upowszechni się higiena – miał

na myśli między innymi dostęp do bieżącej wody, porcję mięsa

choć raz na tydzień i dach nad głową – „nerwowość” może się nawet zmniejszyć. Cierpienia psychiczne czy nerwowe psychiatra uważał zresztą w większości wypadków za „w zasadzie uleczalne”.

Trzeba tylko było dać nauce czas, by opracowała skuteczne metody radzenia sobie z „newrozą” czy z „obłędem”.

Spis treści

Rozdział I

Ludzie wieku pary i elektryczności ulegają „newrozie”, ale psychiatrzy uspokajają, że czasy nie są bardziej bezduszne niż te, kiedy „obłąkanych” palono na stosie  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5

Rozdział II

W Warszawie, Krakowie i Lwowie organizuje się opiekę chorym na smutnodur, dziwactwo maciczne, „gwałtowność manijaków” i inne „waryactwa”

Rozdział III

Lekarze odbierają tytoń niesfornym pacjentom, narzekają na spadające dachówki i religijne śpiewy, pokazując pułapki źle rozumianej oszczędności

Rozdział IV

Przypalanie rozpalonym żelazem, usuwanie jajników, podawanie bromu i „środków na womity”, wprowadzanie włosa pod skórę oraz inne sposoby leczenia „szaleństwa”

45

Rozdział V

W Krakowie myśli psychoanalityczne pojawiają się jeszcze przed Freudem, jednak wielu ludzi nie daje wiary, że „szperanie tygodniami w duszy chorego” może go uleczyć  . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozdział VI

Dlaczego łatwiej rozbić atom niż zabobon?

Witold Chodźko zatrudnia pierwsze kobiety do opieki nad psychicznie chorymi, a poza tym dowiaduje się, że kierowanie szpitalem „do żadnych rozkoszy nie należy”, a „przykrości milion”

Rozdział VII

Jan Piltz udowadnia, że wojnę wygrywają ci, którzy mają silniejsze nerwy, i diagnozuje nową chorobę: syndrom okopowy

Rozdział VIII

Walka z „chorobami sekretnymi” i z psychiczną „degeneracją” jednostek zbliża psychiatrię do eugeniki

Rozdział IX

Opiece psychiatrycznej nieocenione usługi oddaje kolej, natomiast w księgarniach ukazuje się pamiętnik schizofreniczki, dzięki czemu każdy może się dowiedzieć, jak narasta „obłęd”

Spis treści

Rozdział X

Sztuczne obniżenie poziomu cukru we krwi ma wyleczyć pacjenta z przekonania, że jest krewnym marszałka Piłsudskiego, z urojeń prześladowczych oraz z innych „sił patologicznych” . . . . . . . . . . . . . . . . . . 233

Rozdział XI

Eugenicy uwierzyli, że stworzenie człowieka, który byłby jednocześnie i dobry, i silny, stanie się realne, o ile prawo dopuści możliwość sterylizacji schizofreników i innych osób chorujących psychicznie

Rozdział XII

O wieloznaczności słów „ewakuacja”, „odstrzyknięcie”, „specjalne zlecenia”, „statystyka zniszczonych”, „dezynfekcja”

Rozdział XIII

259

Co daje wiedzę o człowieku w czasach odzierających ze złudzeń? Pawłowizm? „Macanie mózgu” leukotomem? Związek azotu, chloru i siarki?  . . . . . . . . . 331

Wykaz źródeł

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.