Widnokrąg

Page 1


wiesław myśliwski widnokrąg

wydawnictwo

znak

kraków 2019

Projekt okładki

Witold Siemaszkiewicz

Na okładce fragment obrazu Stanisława Baja Rzeka Bug (2015)

Zdjęcie Wiesława Myśliwskiego na skrzydełku obwoluty

Danuta Węgiel/FOTONOWA

Opieka redakcyjna

Dorota Gruszka

Korekta

Piotr Mocniak

Katarzyna Onderka

Łamanie

Irena Jagocha

Copyright © by Wiesław Myśliwski

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o. 2019

ISBN 978-83-240-5820-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie III (VI), Kraków 2019. Printed in EU

1

Bitwa pod Kannami

Nie wiedziałem wtedy jeszcze nic o Ikarze, lecz gdy się patrzyło ze wzgórza na tę rozciągającą się w dole równinę, aż kusiło, żeby rozpiąć na całą szerokość ręce, zatrzepotać nimi parę razy w powietrzu i wzbić się ponad nią, wyżej i wyżej, i zatoczywszy jedno, drugie koło ponad naszym domem, poszybować aż do Gór Pieprzowych i tam osiąść na ich wybrzuszonym cyplu czy obok, na którymś z wybulonych przęseł kolejowego mostu, czy nawet popłynąć razem z Wisłą, ponad nią, dopóki sił starczy, aż do jej kresu.

Nieraz się widziałem, jak te moje rozpięte ręce odrywają mnie od wzgórza, unoszą, wzbijam się ponad schody, ktoś tam wspina się po nich, przykulony, przygarbiony, trzymając się poręczy, a gdy jestem już nad naszym domem, wznoszę się jeszcze wyżej, żeby mnie matka czasem nie zauważyła, choćby po cieniu, jaki rzucam na ziemię, już zostawiam dom nasz poza sobą, lecz na nieszczęście drzwi do naszej sutereny są od strony równiny i z tych drzwi wybiega matka, wiedziona zapewne przeczuciem, bo przecież nie mogła usłyszeć mojego płynącego lotu, i krzyczy za mną w niebo:

– Cukier kupiłeś?! A sól?! A chleb?!

I od razu tracę moc w rękach, coś mnie ściąga jak latawca za sznurek, zniżam się, spadam i staję przed nią zawstydzony, że nie

kupiłem, bo kupiłem sobie chałwy, a resztę przegrałem w obijanego z chłopakami.

Toteż jeśli chciałem się w jej oczach poprawić, a wysłała mnie akurat po cukier, sól czy chleb do miasta, zamiast schodzić po schodach w dół, sfruwałem wtedy pod nasz dom, zeskakując z tych rozpiętych rąk tuż pod drzwiami do naszej sutereny. Choć i bez fruwania zwykle przebiegałem te schody susami, po dwa, trzy, a z góry po pięć i sześć, aż nie potrafiła matka nigdy ukryć zaskoczenia, graniczącego omal z lękiem, że jestem już z powrotem. Ale nie pochwałą mnie witała, pochwała zapewne wydawała się jej niewystarczającą miarą mojego wyczynu, a tym bardziej nie oddawała jej bezwiednie ujawnionego lęku, lecz czymś w rodzaju przestrogi:

– Skacz, skacz, aż złamiesz kiedyś nogę.

Chyba że była w pogodnym nastroju, co zdarzało się niezwykle rzadko i w chwilach jedynie zapomnienia, albo gdy ktoś z sąsiadów był akurat u nas, wówczas głos jej pobrzmiewał omalże podziwem dla mnie.

– Ależ ty, chłopak, fruwasz.

Te schody zaczynały się tuż za naszym domem i prawie w linii prostej, z niewielkimi odchyleniami w jedną, w drugą stronę, poprzerywane brukowanymi podestami co kilkanaście stopni, pięły się na sam szczyt wzgórza, na którym leżało miasto. Lub odwrotnie, jako że wszystko zależy od naszego miejsca w przestrzeni, przestrzeń bowiem określa nasze odczucia i wyobrażenia, a w konsekwencji nasz los, zaczynały się na szczycie tego wzgórza, na którym leżało miasto, i spadały kaskadą po najbardziej urwistej jego stronie aż do miejsca, gdzie brała swój początek ta rozległa równina. Tu właśnie stał nasz dom, od tyłu po wysokość sutereny wkopany w łagodniejące zbocze, choć można też powie-

dzieć, że był to jego przód, a myśmy mieszkali od tyłu, od tej rozległej równiny.

Prócz schodów prowadziły do miasta też inne drogi, łatwiejsze. Wiły się po wzgórzu licznymi załomami, łagodząc jego stromość, choć i wydłużając znacznie odległość. Można też było iść ulicą Browarną, prowadzącą, jak sama nazwa wskazuje, od istniejącego tu niegdyś browaru, która okrążała całkiem wzgórze, wpadając do miasta nieomal z przeciwnej jego strony. Schodami było jednak najbliżej. Schodami było jakby na sąsiednią ulicę, tyle że położoną na najwyższym piętrze. A co najważniejsze, chodząc schodami, miało się poczucie, że się mieszka w mieście, a nie na jakimś tam podgórzu, na które ludzie z miasta mówili z wyższością Rybitwy. A nawet że się mieszka w najbardziej rdzennej części miasta, bo miało się tuż nad głową, w odległości upoważniającej do przyznania sobie takiego właśnie najbliższego sąsiedztwa, Collegium Gostomianum, Dom Długosza, zaraz za nim Katedrę, pałac biskupi, do tego wychodziło się wprost na Rynek.

Toteż chociaż narzekano na te schody, wszyscy chodzili do miasta schodami. Zresztą gdy się w dół schodziło, a tak lekko, bezboleśnie, jakby nogi same schodziły, uwalniając resztę ciała od jakiegokolwiek wysiłku, a z dołu akurat ludzie gramolili się w męce pod górę, było widać najlepiej, jaką cenę płacą za to, żeby mieszkać w mieście, a nie na jakichś tam Rybitwach. Ciała uwieszone kurczowo na trzeszczącej drewnianej poręczy, pokrzywione twarze, a zamiast ust rozwarte dziury, którymi łapali powietrze. Wydawało się, że dźwigają te schody u swoich nóg, jakby za jakąś karę. Aż nieprzyjemnie było kogoś takiego spotkać na swojej drodze. A najgorzej starzy, każdego, kto schodził z góry, omalże zabijali nienawiścią, jakby tylko w jedną stronę prowadziła

droga po tych schodach, jak oni szli, pod górę. A z góry była gwałtem na przeznaczeniu.

Najbardziej niepogodzona na Rybitwach z tymi schodami wydawała się matka, która za każdym powrotem z miasta postanawiała, że musi koniecznie poszukać innego mieszkania, zarzekając się przy tym, że następnym razem pójdzie już którąś z tych okrężnych, dłuższych dróg czy nawet Browarną, choćby miała i pół dnia zmarnować. Lecz gdy jej znów przyszło wybrać się do miasta, szła schodami. Po czym wracała znowu rozsierdzona, z tym samym wciąż postanowieniem, że musi poszukać innego mieszkania, może w Rynku, może za Katedrą, może z tamtej strony miasta, może tu, tam, bo za jakie grzechy mamy się tak męczyć po tych schodach i wiadomo dokąd? Cukier iść kupić, wspinać się jak do nieba, sól jak do nieba, chleb do nieba. A gdzie kartofle, mąka, kasza czy choćby kawałek słoniny, po wszystko do nieba. Chryste Nazareński, a zróbże coś z tymi schodami, bo jakbyśmy w piekle mieszkali, nie na ziemi! I ugruntowując w sobie to postanowienie, przenosiła swoje złorzeczenia ze schodów na całe wzgórze, na którym leżało miasto, że chyba sam szatan wymyślił to miasto na wzgórzu, bo nie Bóg, Bóg by człowiekowi różami usłał każdą drogę, gdyby mógł. Gdzież to dla ludzi takie miasto, miasta powinny leżeć na równiutkim i cały świat powinien leżeć na równiutkim.

To postanowienie szybko się jednak z niej ulatniało, w miarę jak opuszczała matkę złość. I za chwilę już nie pamiętała, że postanowiła poszukać innego mieszkania, aż do następnego razu, kiedy znów jej przyszło wybrać się do miasta. Bo złość w matce jakkolwiek gwałtownie wybuchała, że ledwo podpalona, już rozniecała się płomieniem, często z byle powodu, tak równie gwałtownie w niej stygła, przechodząc od razu w serdeczność, zgod-

ność, wyrozumiałość wobec ludzi, świata, Boga, chorego ojca, mnie nieposłusznego, a nawet tych schodów, że przynajmniej dużo bliżej nimi do miasta.

Być może odżywała w niej pamięć, co się i za tym mieszkaniem nachodziła, i to studziło w niej złość na te schody i na to miasto na wzgórzu. Miasto było bowiem przepełnione różnymi wysiedleńcami, uciekinierami, rozbitkami, a jeszcze w większości domów mieściły się wojskowe kwatery, w co okazalszych urzędy, których namnożyło się jak grzybów po deszczu. Chociaż miało to szczęście w nieszczęściu, że front je ominął, przechodząc bokiem i odsuwając się od razu na bezpieczną odległość, tak że spadło wszystkiego kilka pocisków, nie wyrządzając większych szkód, i chyba trzy bomby, z których jedna zburzyła browar znajdujący się niedaleko naszego domu.

Straciła już nadzieję, że znajdzie choćby jakikolwiek kąt. Zmęczona, bezradna weszła w końcu do jakiegoś sklepu, czy może nie wiedzą, gdzie tu byłoby mieszkanie do wynajęcia? I w tym to sklepie natknęła się na młodą, elegancką panią, która powiedziała, że w domu, gdzie mieszkają z siostrą, jest wolna suterena. Ktoś w niej nawet w czasie wojny mieszkał, tylko że to jest na Rybitwach. Gdyby jednak matka chciała, to zaofiarowała się sama porozmawiać z właścicielką, która mieszkała gdzieś w Rynku. Tą elegancką panią okazała się jedna z panien Ponckich, Róża czy Ewelina, nie umiała sobie matka przypomnieć, mimo że zaraz się zaprzyjaźniła z nimi, gdy tylko wprowadziliśmy się do tej sutereny, bo i przyjaźnie zawiązywała równie szybko, jak szybko i z byle powodu je zrywała.

W ojcu, co prawda, panny Ponckie nie wzbudziły zaufania, jakkolwiek same, z własnej woli, pomogły nam w urządzeniu tej sutereny, przynosząc kilka rzeczy od siebie, w tym dwa krzesła,

jakąś półkę, jakąś makatkę na ścianę, jakiś widoczek, zasłonkę do okna, kilka talerzy, szklanek. I także później ciągle coś przynosiły, że może się nam przydać, a im tylko mieszkanie zagraca, albo że zmieniły na nowe i niepotrzebne im już czy że mają drugie takie same. No, a przede wszystkim miała matka wreszcie pójść do kogoś, porozmawiać, a nawet posłuchać tang, bo miały gramofon i całą etażerkę płyt z tangami i też lubiły, podobnie jak matka, tanga.

Zresztą w ogóle ojciec zrobił się nieprzystępny, milczący, odkąd zamieszkaliśmy w tej suterenie. Nawet mało co go cieszyło, że jest już po wojnie. Ledwo wstał, umył się, ogolił, ubrał, zjadł i zaraz tak w ubraniu kładł się z powrotem na zaścielonym już łóżku i ciągle tylko w okno patrzył przed sobą albo w sufit nad sobą, aż go nieraz matka pytała, i cóż ty tam widzisz w tym oknie, w tym suficie.

I teraz ona czuła się w obowiązku nieustannie go pocieszać, żeby się nie martwił, bo na pewno wyzdrowieje, będzie miał lekarza, tylko trzeba się dowiedzieć, który tu najlepszy, da mu jakieś pastylki, a może i zastrzyki, i na pewno wyzdrowieje, bo znów nie taka to choroba serce, mało to ludzi choruje na serce? A po tej wojnie prawie każdy, jej też tak nieraz kołacze. A wyzdrowieje, to znajdzie sobie posadę, i nawet lepszą niż miał tamtą przed wojną. Będziemy znów chodzili do restauracji w niedzielę na obiady, na spacery, do kina. Mój Boże, całą wojnę nie byliśmy w kinie. A pamiętasz Panią Walewską z Gretą Garbo? Jak on się nazywał ten Napoleon, no, zapomniałam. Charles Boyer, podpowiadał ojciec, i nawet się ożywiał, a nie tyle ze względu na to kino, co na Napoleona. Wciąż mi w oczach stoi, jak ona go żegna na tych schodach, pamiętasz? Trochę tylko był za mały do niej. Mogliby wziąć wyższego. Wzrost nie świadczy o człowieku.

No, ale w filmie mogliby, bardziej by do siebie pasowali. I na wysokim inaczej mundur leży. Na koniu tak tego nie było widać. Ale na tym balu jak tańczyli, pamiętasz? Gdzie to, żeby mężczyzna był o głowę niższy od kobiety. Albo Kurier carski. Napłakałam się, kiedy mu te oczy wypalali. Żeby tak człowieka męczyć, to już trzeba nie mieć krzty litości. Całe kino płakało. Tusz mi z rzęs się rozmazał, a tyś mi nawet nie powiedział. Dopiero w domu zobaczyłam, kiedy w lustrze się przejrzałam. Aż miałam na policzkach czarne smugi od łez. A od chusteczki jeszcze nos sobie usmoliłam. Eh, inne życie jest w mieście. Tylko wyzdrowiej. Zmienimy mieszkanie. Chciałabym, żeby choć dwa pokoje były. Piotrek miałby swój i my swój. I koniecznie od południa, a przynajmniej ten dla Piotrka. Dziecko, kiedy rośnie, potrzebuje słonka. I do nauki też słonko potrzebne. I tutaj byłoby bliżej rodziny. Stamtąd trzeba było jechać i jechać. A jeszcze się przesiadać. Już tam nie chciałabym wracać. O, skoczy się i mąki czy śmietany, czy jajek się przyniesie, mleka. Gdzie kupisz teraz takie mleko ze śmietaną. A na zimę Stefan albo Władek choć kartofli by nam przywieźli. A co jabłek, gruszek, śliwek, wiśni mają w sadzie, mogłabym na całą zimę narobić, a im się i tak w większości marnują. Pamiętasz, po ile wiśnie były przed wojną? I czy zupę, czy pierogi, tak przecież lubimy zupy owocowe, pierogi. Mógłby nawet czasem Piotrek po południu skoczyć i urwać. A w żniwa czy w kopania poszłoby się im za to pomóc. Miałby człowiek większą śmiałość i od nich brać. I by się zaoszczędziło. Wiem, ile musiałam na życie wydawać.

Nie, już tam nie wrócimy. Pracował za dwóch, nie żałował ni czasu, ni zdrowia, nieraz po godzinach. Kiedyś nawet z zapaleniem płuc poszedł, gdy bilans przyszło robić, i ma przecież odznaczenia z wojny, a wciąż tylko starszy buchalter i starszy bu-

chalter, a inni się co roku pięli. Żeby nawet przyjeżdżali po niego, nie wrócimy. Choćby i sam Sałacki. Ty się nie będziesz nic odzywał. Ja sobie z nim pogadam. To mąż przez tyle lat minuty się do pracy nie spóźnił. Sam pan mówił, teraz to już awans pana nie ominie, panie Zygmuncie. A miał pan kiedyś biegunkę, nic już panu nie pomagało, dopiero mąż, jeszcze z wojska, czymś takim fioletowym pana wyleczył, że od ręki panu przeszło. Niech pan sobie przypomni. Chociaż ja tam nie byłam zadowolona, że na ty z nim przeszedłeś. Na ty to przynajmniej trzeba wypić po kieliszku czy na obiad zaprosić. A nie w biurze i tylko rękę podać. Awansował, kto nadskakiwał albo i na drugich donosił. A choćby i sam ten Sałacki, to powiem ci, że nie miał wyglądu na kierownika.

O, mogliby sobie nawet tremo kupić, gdyby teraz większą pensję miał. Zawsze chciała mieć tremo, takie rozkładane, ze skrzydłami, żeby się można przejrzeć z boków, z tyłu, włosy jak się ułożyły. Może kredens, kanapę, dobrze by było z fotelami, a może i wszystkie meble. Bo przecież tych tu z sutereny nie przeniesiesz na nowe mieszkanie. Dwa pokoje to trzeba a trzeba. I zresztą co to za meble. I koniecznie dywany. Dywany może najsampierw. Pamiętasz u Świtalskich dywany? Nie wiedział człowiek, jak wejść. Sucho było na dworze, a ona ciapków miała pełno w sieni i kazała zakładać. A dopiero później meble. Czy może meble najsampierw? Jak myślisz? Chciała koniecznie jasny orzech. To prawie wymęczyła na ojcu, że zgodził się na jasny orzech, i tak samo wymęczyła, że zgodził się na jawor, kiedy jej się na jawor odmieniło. Bo jawor jaśniejszy od słońca, a chciała, żeby jasno było u nas.

A choć układała tę ich przyszłość, kiedy on już wyzdrowieje, tak przekonywająco, zaradnie, w najdrobniejszych szczegó-

łach i z takim zapałem, że aż się nieraz unosiła, ojciec wciąż tylko w to okno przed sobą patrzył czy w sufit nad sobą i z trudem dawał się od tego patrzenia odciągnąć. Kto wie, może pogrążony już był w głęboko skrywanym przed nią przeczuciu niedalekiej śmierci. Choć być może i ona w tym budowaniu ich przyszłości skrywała przed nim nachodzące i ją coraz dotkliwiej to przeczucie śmierci jego.

Jakąż więc drogę musiała przejść od pierwszych niepokojów o te kropelki, kiedy jeszcze w czasie wojny przyjechał na którąś niedzielę i oznajmił, że już więcej do pracy nie wróci, bo nastąpiła wsypa w ich organizacji, i przywiózł z sobą te kropelki. Wydawać by się mogło, cóż kropelki, a za każdym razem, kiedy odliczał je sobie na łyżeczkę do herbaty, lęk się w jej oczach pojawiał. Dokąd będziesz tak brał? Miałeś miesiąc, dwa najwyżej, a tu która już butelka?

I być może to od niego nauczyła się tych wszystkich pocieszeń, mimo że była z natury nieufna, podejrzliwa i nie tak łatwo było ją pocieszyć. Bo ojciec przypierany coraz natarczywiej przez nią o te kropelki do muru, imał się najprzeróżniejszych sposobów, żeby tylko, broń Boże, nie zaczęła się domyślać, że naprawdę jest chory, a nie tylko ma zszarpane nerwy. Przeważnie zrzucał wszystko na wojnę. Nie tylko jemu przecież tak zszarpała te nerwy, wielu ludziom, lecz skończy się, to i jego nerwy wrócą do równowagi i znów będziemy żyli, jak żyliśmy przed wojną. Zamieszkamy znów w mieście, on obejmie posadę, a pewnie dużo lepszą, bo takich jak on buchalterów, z doświadczeniem, ze świecą będą szukać, co ty myślisz? I będziemy znów chodzili do restauracji w niedzielę na obiady. Będą robić przyjęcia i na jej imieniny, nie tylko na jego, zobaczysz. Będzie sobie mogła różne panie zapraszać i nawet wymieniał które.

I tak z tego do tego, jako że nic tak nie nadaje się do snucia marzeń o przyszłości jak wojna, zapominała matka o tych kropelkach, spychając gdzieś tam dręczący ją lęk, zwłaszcza że ojciec w tych pocieszeniach nawet stroje jej wymyślał, jakie będzie po wojnie nosiła: pantofelki, kostiumy, kapelusze, torebki, rękawiczki, sukienki, płaszcze, i na co dzień, i od święta, i w gości, i na bale. Będzie mogła co tydzień do fryzjera chodzić, a nie musi więcej głowy w domu myć, będzie mogła do manikiurzystki, kosmetyczki. Będzie znów jej kupował te same pisma, „Panią”, „Bluszcz”. I rozbrajał tym matkę tak skutecznie, że nieraz śmiejąc się z zadowolenia, zaprzeczała jednocześnie, a skąd ty weźmiesz na to wszystko? Oj, marzycielu, marzycielu. To musiałbyś dyrektorem zostać. I zresztą gdzie bym ci chodziła głowę do fryzjera myć, darmo tylko pieniądze wydawać, w domu będę myła i lepiej umyję niż u fryzjera. Czasem może tam do ondulacji przed jakimś przyjęciem. Ale to jak trwałe będą modne, bo mogą po wojnie już nie być modne. Czy do manikiurzystki? A po co? Co to nie potrafię sama paznokci sobie obciąć i lakierem pomalować? Wielkie mi znów co, malowałam sama i było dobrze. Też ci do głowy przychodzi. Musimy oszczędzać. O, Piotrek rośnie. Ile to trzeba będzie za jego naukę płacić. A może drożej niż przed wojną?

Czasem jednak poddawała mu się bez najmniejszego sprzeciwu, gdy ją ubierał w te wszystkie pantofelki, kostiumy, kapelusze, torebki, rękawiczki, sukienki, płaszcze, szale, gdy ją wysyłał do fryzjera, manikiurzystki, kosmetyczki, gdy prowadził ją na spacery, do kina, na przyjęcia, na bale. A nawet łzy szczęścia zakwitały w jej oczach i wzdychając, mój Boże, żeby tak doczekać, całowała go w policzek, kochany jesteś mąż. I przez następnych kilka dni chodziła pogodna, znosząc bez wyrzekania trudy go-

towania obiadów dla całej licznej rodziny, a nawet postanawiała coś z własnej kuchni ugotować dla urozmaicenia, żeby nie tylko wciąż wiejskie jeść. I czy wałkując kluski, czy obierając kartofle, czy stojąc nad parkoczącą kaszą, bezwiednie nuciła pod nosem jakieś tango. I już nie pytała go, gdy brał te swoje kropelki, dokąd będziesz brał?

Lecz po dwóch, trzech dniach znów niepokój zaczynał się w niej budzić. A coraz dotkliwszy, bo coraz dociekliwiej pytała i coraz trudniej było ojcu ubierać ją w te wszystkie pantofelki, kostiumy, kapelusze, torebki, rękawiczki, sukienki, płaszcze, szale, wysyłać ją do fryzjera, manikiurzystki, kosmetyczki, prowadzić do restauracji na obiady, na spacery, do kina, na przyjęcia, na bale.

– Może już nie musisz brać? Przecież sporo czasu już minęło, to kogo mieli tam zaaresztować, pewnie zaaresztowali. A jakby tamten miał cię wydać, toby już tu nieraz byli. Może powinieneś do lekarza pojechać. Albo chociaż idź tu do naszego felczera. No, ten wysiedlony, co u Sroków mieszka.

Ten niepokój o jego zdrowie zastrzegła sobie jednak wyłącznie dla siebie, bo gdy ktoś się z domowników pytał ojca, co mu w końcu jest, matka sama rozpraszała wszelkie wątpliwości:

– A co jest? A przez tę cholerną wojnę tak ma nerwy zszarpane. Skończy się, to ani chwili tu nie zostaniemy, bo co tu jest za życie, na wsi. Dostanie urlop, to nad morze na wywczasy pojedziemy. Wypocznie. I wszystko będzie dobrze.

Coraz trudniej jednak przychodziło ojcu kryć się z tą swoją chorobą. Jej objawy stawały się coraz widoczniejsze, coraz częściej kładł się, odpoczywał, wychodził zaczerpnąć świeżego powietrza, i to bez najmniejszego powodu, bo choćby do najlżejszej roboty nikt go nigdy nie ciągnął. Wszyscy jakby z jakiegoś wyż-

szego przykazania strzegli spokoju jego nerwów. Utwierdzał ich zresztą w tych swoich nerwach, tłumacząc się, gdy ktoś tam rzucił mimochodem, że jakiś blady jest, może powinien więcej na słońce wychodzić czy zioła pić:

– Kiedy tak w ogóle to się czuję nieźle. Tylko te nerwy, te nerwy. A na nerwy nie ma dobrego lekarstwa. Na szczęście nie umiera się na to.

I wszystkich to zadowalało. Naturalnie z wyjątkiem matki, no, i może wujka Władka, bo kiedyś powiedział:

– U mnie nerwy, to się wścieknę i bym wtedy zabił. O, jak tego sukinsyna, co wybił oko naszemu Kruczkowi. Zabiłbym, niech tak skonam. A u ciebie jakoś tak dziwnie.

Lecz matka natychmiast wzięła ojca w obronę:

– Bo jak ktoś kształcony, to i nerwy u niego inne. Co człowiek, to nerwy. Jeden ma jak postronki, że koń mógłby ciągnąć, a inny jak niteczki, czyli babie lato. A u ciebie to nie nerwy, tylko wścieklica.

Ojciec zdawał sobie sprawę, że kiedy matka brała w obronę te jego nerwy, choćby przed takimi wątpliwościami, jak wujka Władka, był to znak, że nie tylko sama jest pełna wątpliwości, czy to rzeczywiście nerwy, ale kto wie, czy nie rozpacz już się w niej tli. I żeby podtrzymać w niej wiarę, że to tylko nerwy, uciekał się do jednego z tych swoich sposobów, którymi zwykł ją w takich chwilach pocieszać, rozwijając w najdrobniejszych szczegółach wątek na przykład pantofelków, w jakich matka będzie chodziła, gdy znów zamieszkają w mieście, a on będzie na posadzie. Zwłaszcza że do damskich pantofelków miał szczególną słabość. Nieraz powtarzał, że kobieta może mieć skromniejszą sukienkę, być skromnie uczesana, brwi, rzęsy mieć niewycieniowane, niepodczernione, usta nieumalowane, nie mieć pereł,

kolczyków, broszki czy nawet pierścionka, lecz pantofelki powinna mieć w najlepszym gatunku, dobrane do całości, odpowiednie do okazji, bo pantofelki świadczą nie tylko o guście, lecz także o charakterze.

Miała więc matka mieć czarne lakierki na przyjęcia, na wizyty, w goście, na bale, do teatru, jakby kiedyś przyjechał. Miała mieć białe na słoneczne letnie dni, białych nawet dwie pary, bo i ażurowe, i czółenka z otwartymi noskami. A do białych koniecznie polakierowane u nóg paznokcie, bo przy białych pantofelkach czerwone paznokcie dodają kobiecie powabu. Miała mieć brązowe na wszystkie pośrednie dni, pośrednie okazje, pośrednie pogody i do wszystkich niezdecydowanych ubiorów, spódnic, kostiumów, sweterków. Bo brąz, jak mówił, jest najbardziej rozległym kolorem w przyrodzie, no, i brąz to jesień, a jesień ze wszystkich pór najbardziej lubił. Nie mówiąc już, że miała matka brązowe oczy, a gdy się w tych oczach niepokój pojawiał, robiły się wówczas wielkie jak u zalęknionej sarny.

A przede wszystkim miała mieć wężowe, och, wężowe, to było jej najskrytsze marzenie. Nigdy nie mówiła o tym ojcu, lecz wiedział. Mówiła tylko, gdy kogoś tam sprzed wojny wspominali, powodziło im się, co tu dużo mówić. Miała nawet wężowe pantofelki, pamiętasz? Toteż kiedy mówił, że i ona będzie miała, zapominała natychmiast, że jeszcze przed chwilą pytała go z niepokojem w głosie, dokąd będziesz brał te kropelki? Miało ci się poprawić, a jest coraz gorzej. Nie widzę? Widzę. Przyjechałeś, to nie brakowało ci tak powietrza. To nie same tylko nerwy. A przyznać się nie chcesz. Umierałbyś i byś się nie przyznał.

A gdy jeszcze w swojej hojności dorzucał do tych wężowych pantofelków taką samą wężową torebkę, taki sam wężowy pasek do zegarka na rękę, choć nie miała zegarka, lecz miała i zegarek

mieć, firmy „Tissot”, niewielki, dyskretny, upatrzył już u jubilera, wówczas była skłonna nie tylko poddać się bez reszty tej z takim przekonaniem roztaczanej przed nią nadziei, lecz i tę nadzieję w nim podpierać:

– Abyś tylko wyzdrowiał, to damy sobie jakoś radę. Nie jestem jak inne rozrzutna. Wiesz przecież. Kupują bez namysłu, co im w oczy zaświeci, to, tamto. A człowiek musi myśleć, żeby i na potem starczyło.

A gdy nawet tę jej nadzieję mącił jakiś nagły, krótkotrwały lęk, miało się wrażenie, że jest to zwyczajny lęk przed szczęściem, pojawiający się, gdy szczęście zdaje się nabierać cech wiarygodności, a że z powątpiewaniem pytała o te pantofelki, to jedynie po to, aby jej zaprzeczył i tym bardziej uwiarygodnił to szczęście:

– Myślisz, że wężowe będą modne po wojnie?

Więc zaprzeczał, jak chciała:

– Oczywiście, że będą modne. Cóż ma wojna do tego? Za drogie są, żeby były niemodne.

– Za drogie? – płoszyła się, bo jeśli coś było za drogie, niejako z natury rzeczy budziło w matce popłoch. – To może nie będziemy kupować, jak takie drogie?

– Dlaczego mielibyśmy nie kupować?

– Piotrka przecież musimy uczyć. To na wszystko nas stać nie będzie. – To był ten najwyższy cel jej życia, którego nigdy nie traciła z oczu i którego nie były jej w stanie przesłonić nawet wężowe pantofelki, z wężową torebką, paskiem do zegarka, a nawet zegarek. Ale można by też powiedzieć, że nie pozwalało jej to nigdy wznieść się na wyżyny ojca. – Jeszcze chcesz, żeby był lekarzem.

– Będzie.

– Ale wiesz, ile będzie to kosztować? Matko Święta! Mam chodzić w wężowych pantoflach, a on tam by może nie dojadał? Bym sobie tego nie darowała. Pamiętasz przed wojną, chodzili studenci po podwórkach z gitarami i śpiewali, żeby zarobić na studia. A jeden już po studiach nie mógł nigdzie pracy znaleźć. Czekaj no, co on takiego śpiewał? No, nie mogę sobie przypomnieć. Aż za gardło ściskało. Nawet Piotrek mu pięć groszy dał ze swojej skarbonki. To teraz pomyśl, że to nasz syn chodzi z gitarą i śpiewa. A jego matka w wężowych pantoflach paraduje.

O, krowy goni na pastwisko, to za każdym razem mi się serce kraje. Nasz syn, mój Boże. Nie chcę.

– Uspokój się. Nasz syn nie będzie chodził z gitarą i śpiewał. Będzie mieszkał na najlepszej stancji. Przyjedzie na święta czy na wakacje, będziesz go z dumą przedstawiała znajomym. Mój syn. Może nawet za granicę na studia go wyślemy. Miałby przynajmniej renomę po takich studiach. A pacjentów ho, ho. Może do Uppsali lub Wiednia. Medycyna jest tam na najwyższym poziomie. Przychodzi kartka, a to z Uppsali lub Wiednia od syna. Przynosi listonosz telegram na twoje czy moje imieniny, a to z Uppsali lub Wiednia. Od czasu do czasu by przecież przyjechał, wychodzilibyśmy na dworzec po niego. Syn właśnie przyjeżdża z Uppsali lub Wiednia. A kto wie, mógłby się tam i ożenić i wtedy my jeździlibyśmy do niego.

– A nie daj Boże, nie chcę. Z jakąś obcą, co by po polsku nie umiała. Nie chcę. Nigdy bym się nie przyzwyczaiła do takiej synowej. Tu też może mieć u ludzi wzięcie, jak nie będzie zdziertus. A chociaż blisko. I czy brudną bieliznę, czy dziurawe skarpetki to może przysłać, upiorę mu, zaceruję i odeślę. A i co by to był za pożytek, że gdzieś tam, w świecie, jest lekarzem? Czy to mało tutaj chorych? I przynajmniej każdy mu po ludzku powie, co go boli. Nie chcę.

Spis treści

Prolog

11. Bitwa pod Kannami

12. Towarzysz z powiatu

13. Kruczek

14. Pierwsza lekcja .

15. Kościół Świętego Jakuba

16. W deszczu

17. W poszukiwaniu zgubionego buta

18. Niezatańczone

19. Zabijcie i mnie, panowie!

10. Dotknięcie

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.