Stefcia

Page 1


Joanna Adamek STEFCIA

ZNAK HORYZONT

Kraków 2025

Sesja zdjęciowa

Fotografie: Paulina Siwiec-Pater

Modele: Aneta Ćmiel (Stefcia), Kamil Strużek (Józek),

Michał Rudnicki (Antoni)

Producentka: Urszula Ilnicka-Gębarowska

Redaktorka inicjująca

Natalia Hońca

Redaktorka prowadząca

Urszula Ilnicka-Gębarowska

Koordynatorka procesu wydawniczego

Agata Błasiak

Opieka promocyjna

Maria Adamik-Kubala

Adiustacja

Maria Zając

Korekta

Małgorzata Matykiewicz-Kołodziej

Kinga Kosiba

Projekt okładki, łamanie

Monika Drobnik-Słocińska

Copyright © by Joanna Adamek

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8367-843-6

Znak Horyzont

www.znakhoryzont.pl

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl

Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU

ROZDZIAŁ 1

Szaro jeszcze było, kiedy Stefcia otwarła oczy. Ziąb od razu uderzył w jej ramiona okryte jedynie cienką

koszulą, jakby ktoś wiadrem zimnej wody chlusnął. W chacie, na przednówku, gdy już śniegi z pola topnieją, a ziemia poddaje się słońcu niechętnie, chłód włazi w kości jak robactwo. Chałupa, choć na zimę gacona słomą, nie trzyma ciepła zbyt długo – ledwie noc przeminie, a rankiem znowu człowiek szczęka zębami z zimna.

Stefcia przekręciła się na łóżku i spojrzała na Bogusię i Jadźkę, co to razem z nią spały, jak zwykle ściśnięte niczym śledzie w beczce. Bogusia, drobna jak wróbelek, wtuliła się w poduszkę, a Jadźka spała z głową opartą o jej kolano. „Jakby cie, Jadźka, kto zobaczył tera, toby nie uwierzył, żeś ty taki czort!” – pomyślała Stefcia. „Kto by pomyśloł, że taki diobeł, co ludzi w łydki gryzie, tera tak spokojnie drzemie”.

Jadźka spała niewzruszona, choć Stefcia poruszyła się, by odgarnąć z jej twarzy kępkę włosów. Było w tej chwili coś dobrego, coś jakby ze snu wziętego – cisza, ciepło bijące od małych ciał i szmer oddechów. Jednak gdyby kto patrzył z zewnątrz, widziałby tylko trzy głowy wtulone

w jedną szmatławą pierzynę, dzieci obdarte i brudne, bo na wsi dzieci myje się rzadko, od większego święta, a na co dzień ziemia i wiatr robią swoje.

Stefcia zsunęła nogi na ziemię i poczuła pod stopami nieprzyjemny chłód klepiska. Wszystko stało na swoim miejscu. W chłopskiej chacie od wieków niewiele się zmieniało. Po jednej stronie izby chwiejący się drewniany stół, ciemny od tłuszczu i plam, pamiętający chyba czasy jej dziadka. Na nim miski gliniane i drewniana łyżka, co to nikt jej do końca nie myje, bo „nie trza”. Pod piecem leżała sterta porąbanego drewna. Sam piec stał cicho, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie.

W kącie, na łóżku pod oknem, spali młodsi bracia. Zwinięci w kłębek, chrapali cicho, a jeden z nich czasem mruknął coś przez sen, zdawało się, że do krowy coś woła. Na trzecim łóżku, większym, ojciec spał z Florkiem, najmłodszym z całej gromady.

Za oknem zaróżowiło się już niebo. Stefcia patrzyła na te blade smugi i myślała o tym, co ją czeka – świt wzywał do pracy, a dzień na wsi nie daje chwili wytchnienia. Tylko jeszcze przez moment mogła siedzieć w ciszy, czując, jak chłód przenika jej stopy, a myśli błądzą gdzieś daleko.

Pierwszą robotą Stefci o świcie było rozpalenie w piecu, bo bez ognia nie da się przeżyć na wsi ani dnia. Drzwiczki pieca zaskrzypiały w ciszy, kiedy je uchyliła, a w środku –ciemność i chłód. Żaru nie było, choć pilnowała go w nocy jak oka w głowie, czasem budziła się po kilka razy, żeby

tylko ognia nie zgubić. Zapałki były drogie i w domu nie mieli ich od jakiegoś czasu. Jak bywały, to ojciec rozłupywał je na czworo, żeby starczyły na dłużej. Teraz musiało starczać pilnowanie ognia – aż do dziś, gdy palenisko wygasło.

– Ło matuchno – mruknęła, zła na siebie, że nie dopilnowała. Zerknęła na piec, jakby chciała go obwinić, lecz zaraz westchnęła. – Trza bedzie iść do Heńki po łogień…

Narzuciła na ramiona wełnianą chustę, starą, ale ciepłą, i wyszła przed chałupę. Powietrze było ostre, choć już inne, łagodniejsze niż zimowe. Wieś tonęła w błocie, bo śnieg topniał, a droga, rozjeżdżona kołami wozów, przypominała jedno wielkie bajoro. Stefcia stawiała kroki ostrożnie, starając się manewrować między kałużami. Za duże ojcowskie buty, które miała na nogach, ślizgały się na rozmokłej ziemi, a w środku jej drobna stopa ledwie się trzymała. Buty matki, te porządniejsze, czekały w kącie, bo były do kościoła. Na co dzień musiały wystarczyć ojcowskie chodaki.

Słońce zaczynało wychodzić zza lasu, a powietrze pachniało wilgocią i może już wiosną? Stefcia przystanęła na chwilę, spojrzała w niebo i pomyślała: „Mateńko Przenajświętsza, dzięki Ci, żeś nam dała przeżyć tę zime! Bylebyś jeszcze do pierwszych plonów pomogła doczekać…”.

W oddali widniała chałupa Heńki, przysadzista, z okopconym dachem, jakby zmęczona własnym ciężarem. Na podwórzu obok chałupy widać było wielką kupę gnoju. Chłopi używali jej do użyźnienia gleby. Zapach, który zawsze towarzyszył wsi, teraz mieszał się z wonią topniejącej zimy. Stefcia ostrożnie uchyliła skrzypiące drzwi chałupy i rozejrzała się uważnie, próbując się zorientować w sytuacji. Ojca Heńki nie było. Jego posłanie, choć niedbale ułożone,

wyglądało na nietknięte. Stefcia zrozumiała natychmiast –pewnie gdzieś zapił i nie wrócił na noc. Zresztą, nie pierwszy raz. Nie słychać było ani jego głośnego chrapania, ani mamrotania przez sen, które zwykle wypełniały izbę o tej porze.

Aniela, jego żona, drobna kobieta o łagodnych oczach, krzątała się teraz przy piecu. Zgarbiona, z rękami czerwonymi od zimna i gorąca, obracała garnkiem, a na zapadłych policzkach malowało się zmęczenie. Kiedyś, lata temu, była urodziwa – włosy jasne jak len, twarz gładka, że każda kobita spoglądała za nią z zazdrością. Ale życie, w którym okrutnego męża trzeba znosić i na gospodarstwie się trudzić, szybko zatarło jej piękno.

– Stefcia! – wykrzyknęła Aniela z radością, gdy dostrzegła dziewczynę. Na chwilę w jej oczach pojawił się cień dawnej energii, lecz zaraz się zasępiła, jakby sobie coś przypomniała. Stefcia od razu zauważyła podbite oko i lekko spuchnięty policzek.

Patrzyła na nią ze współczuciem, ale nie pytała – dobrze wiedziała, skąd takie ślady.

– Henia jeszcze nie wstoła. Spały dziś w oborze… –odezwała się Aniela z wyraźnym zakłopotaniem.

– Ja po łogień przyszłam. – Stefcia uniosła gliniany garnuszek. – Znowu żem nie dopilnowała.

– Czekajże, zara ci nasypie węgielków… A ty do dziwczochów zajdź. Powiedz Heni, że krowe już czas wydoić. Stefcia skinęła głową i wyszła na podwórze. W oborze powitał ją zapach siana wymieszany z wonią zwierząt. Henia spała na poddaszu, skulona, z siostrami przyciśniętymi jedna do drugiej.

– Henia! – zawołała Stefcia półgłosem. – Matula twoja kazała cie budzić, krowe trza wydoić!

Z góry wyłoniła się twarz Heńki, wciąż zaspana, lecz ze swoimi długimi włosami i jasnymi oczami dziewczyna ciągle przypominała matkę z czasów, zanim życie zabrało jej urodę.

– Już ide, ino wiadro wezme… – wymamrotała, wyciągając z włosów źdźbła słomy.

Stefcia poczekała, aż Henia przysiądzie do dojenia. Krowa stała spokojnie, a białe strumienie mleka uderzały rytmicznie o dno wiadra. Stefcia patrzyła na Heńkę, jakby chciała dodać jej sił.

– Co tem razem? – spytała cicho.

– To, co zawsze. Wrócił pijany, sprał matke. A potem poszedł do karczmy. – Henia mówiła spokojnie, jakby opowiadała o pogodzie.

Stefcia zmarszczyła brwi, nie mogąc zrozumieć, jak można do czegoś takiego przywyknąć.

– Możesz spać dzisioj u nas…

– A co to zmieni, Stefka? Za dwa dni przecie bedzie to samo…

Henia skończyła dojenie i odłożyła wiadro. Stefcia widziała, jak bardzo Heńka jest zmęczona – nie tylko na ciele, lecz także na duszy.

– Henia, przecie to matka wasza… – westchnęła Stefcia, nie wiedząc, co więcej powiedzieć.

Henia spojrzała na nią z bólem.

– Wisz, ostatnio żem se przypomniała, jak ojciec pirszy raz matke bił, a ja to widziałam. Siedziołyśmy z Janką – zaczęła cicho – i bawiłyśmy sie takiemi konikami,

co nam cheba jakiś parobek wystrugoł… Ojciec leżoł nachlany, a matka dokładała do pieca, bo ziąb był wtedy straszny. – Głos jej lekko zadrżał, lecz szybko nad nim zapanowała. Wyprostowała plecy, jakby chciała zebrać siły, by mówić dalej. – Ja żem ze ćtyry lata mioła… – Przerwała na moment. – Tem konikiem sie tak zabawiłam, że zawołałam głośno „ihhaa!”. – Roześmiała się cicho, gorzko, ale śmiech ten ucichł równie szybko, jak się pojawił. – I taka cisza sie nagle zrobiła… – Spojrzała gdzieś ponad głową Stefci, jakby tam, w pustce, widziała tamte wydarzenia. – Łojciec wstoł i zaczon iść do nas. Mówił, że łon nas zara nauczy cicho być. – Na te słowa dłonie zaczęły jej się trząść, lecz nie przestała mówić. – Matka stanęła między nim a nami. Krzyczała do Janki, żeby szybko mie zabrała. A ja stałam, jakby mie wmurowało. – Henia spuściła wzrok, a jej głos stał się cichszy. – Czułam, jak Janka mie za koszule ciągnie. A ja tylko patrzyłam… Patrzyłam, jak ojciec matke na łóżko rzucił i pięściami łokłada… – Oczy Heńki zdawały się teraz puste.

Stefcia delikatnie położyła rękę na jej ramieniu, ale Henia mówiła dalej: – W końcu jakoś mie do stodoły na to poddasze wyciągnęła… Ale nie pamiętom jak. Pamiętom tylko, jak mie potem przytulała przez sen. A ja żem sie jej brzydziła –wyrzuciła z siebie niemal szeptem. – Że zabrała mie, zamiast matke łobronić. Głos uwiązł jej w gardle. W końcu westchnęła ciężko i zerkając na Stefcię, dodała: – A tera… robię to samo.

Zapadła cisza. Zdawało się, że nawet wiatr przystanął, zasłuchany w te gorzkie słowa. Stefcia ścisnęła mocniej

ramię przyjaciółki, ale nie odważyła się nic powiedzieć. Wiedziała, że żadne słowa nie pomogą.

Później szła w kierunku chałupy, jeszcze trochę otumaniona rozmową z Heńką. Zaraz jednak skupiła się na tym, co miała dziś zrobić. Nie było czasu na smutki – obowiązki wzywały. Trzeba będzie rozpalić w piecu, nastawić kartofle, żeby dzieci miały co zjeść, kiedy wstaną. Potem obudzić dziecioki i zmówić z nimi pacierz, bo tak ich uczyła matka –żadnej roboty, póki Boga się nie pozdrowi. Później posłać łóżka, żeby izba nie wyglądała jak po nawałnicy, i zamieść klepisko, na którym widać było ślady ich codziennego krzątania. Tyle było do zrobienia, a to dopiero początek. „Ło matuchno, ale mie sie zeszło z temi węglami! A tu krowa jeszcze niedojona i świnie trza nakarmić…” – pomyślała Stefcia.

Dopiero po tym wszystkim przyjdzie chwila, by usiąść przy kądzieli. Len czekał, nieruszony od wczoraj, jak wyrzut sumienia. Stefcia westchnęła i poprawiła chustę na ramionach. W życiu nic samo się nie zrobi, a ona już dawno się nauczyła, że praca potrafi odgonić troski.

Kiedy wracała z węgielkami w glinianym garnku, usłyszała dobiegające ze stodoły skrzypienie drzwi i stukot narzędzi. Ojciec już wstał i zabrał się do roboty. Stefcia ruszyła w kierunku chaty, w której zamiast śpiącego rodzeństwa zastała wrzawę i chaos. Dzieci krzyczały coś jedno przez drugie, a Jadzia stała pośrodku izby z twarzą czerwoną od płaczu. Na jej drobnej szyi tkwiła fajerka z pieca – ciężki, żeliwny okrąg, który dziewczynka najwyraźniej włożyła przez głowę w zabawie. Próbowała ją teraz ściągnąć, ale fajerka nie chciała przejść w drugą stronę.

– Jadźka… Bój sie Boga! – zawołała Stefcia, zastanawiając się, co by tu zrobić. Zauważyła stojących obok młodszych braci. – A wy co tak stoita? Lećta po łojca!

Chłopcy rzucili się pędem do stodoły. Po chwili ojciec wpadł do izby jak burza.

– Czy wyśta do reszty zdurnieli?! Dobra fajerka jeszcze! – huknął. – A ty czemu ryczysz? Przecie cie to nie boli!

Bogna, zawsze gotowa tłumaczyć, rzuciła szybko:

– Bo chłopoki Jadźke nastraszyli, że tatulo jej głowe utnie, żeby fajerke zdjąć.

– Dzie łony so! – Ojciec wychylił się przez drzwi. – Franek! Chodź mie tu zara!

Franek stanął w progu, gotowy w razie czego do ucieczki.

– Tatulu, to dla śmiechów tylko…

– Ja ci zara dam śmiechy! Piłe mi przynieś! – ryknął.

Jadźka zaczęła wrzeszczeć, przerażona.

– Fajerke bedziem ciąć, a nie głowe – mruknął ojciec. –Nie drzyj się, Jadźka!

Ojciec, sapiąc ciężko, rozciął wreszcie fajerkę, po czym odgiął metal, żeby uwolnić głowę Jadzi. Mała odruchowo uniosła ręce do szyi, jakby chciała sprawdzić, czy jest cała, a potem popatrzyła na tatula, wciąż lekko zapłakana.

– No i już. – Machnął ręką, odkładając narzędzie na stół. – Nie było co beczeć.

Jadzia nadal cicho pochlipywała i niepewnie spoglądała to na ojca, to na swoje rodzeństwo. Otarła nos rękawem. Ojciec westchnął, drapiąc się po karku. Przez chwilę milczał, patrząc na dziewczynkę, jakby się zastanawiał, co ma teraz zrobić.

– Łoj, Jadźka… – powiedział w końcu z nutą znużenia, ale i jakiegoś ciepła w głosie. – Chodź, naucze cie, jak jabłko łobierać, żeby cała skórka została w jednem kawałku. Chcesz?

Jadzia uniosła głowę. Jej mała buzia od razu się rozpromieniła.

– Pokażecie, tatulu?

Ojciec skinął głową, sięgając po wyszczerbiony nóż i jedno z jabłek leżących na stole. W tym momencie wtrąciła się Bogna, która przyglądała się wszystkiemu z kąta izby.

– A na co tatulo ją uczy takiego? – zapytała, unosząc brew i krzyżując ręce na piersi. – Przecie to jej sie do niczego nie przyda.

Ojciec obrócił się w stronę córki, mrużąc oczy.

– Boguchna! – zgromił ją bardziej dla zasady niż ze złości. – Lepi wszystko umić, coby nikogo nie trza było ło nic nigdy prosić. – Obrócił jabłko w dłoni, jakby ważył każde słowo. – Nigdy nie wisz, co ci sie przyda.

Bogna westchnęła, ale już więcej nic nie powiedziała. Ojciec w tym czasie skinął na Jadzię, żeby podeszła bliżej. Dziewczynka, wyraźnie zafascynowana, obserwowała każdy ruch ojca, gdy ten zaczął delikatnie nacinać jabłko, prowadząc ostrze tak, by skórka odchodziła równomiernym, długim pasmem.

– Patrz, Jadźka, jak ręke trzymom. Nie śpiesz sie, bo ino skaleczenie z tego wyjdzie. – Podał jej nóż i wskazał, żeby spróbowała sama.

Małe dłonie z trudem utrzymywały narzędzie, ale Jadzia, z językiem lekko wystawionym w skupieniu, zabrała się do dzieła. Ojciec patrzył na nią z widocznym zadowoleniem.

Ojciec, jak to ojciec, chwilę posiedział i zaraz wyszedł do swoich spraw. Stefcia została w chacie sama z robotą. Kiedy matka zachorowała, cała beztroska młodości uleciała gdzieś jak wiatr. Stefcia była najstarsza, więc to na nią spadło najwięcej obowiązków, które matula za życia na swych barkach dźwigała.

Jadźka, najmłodsza z sióstr, zajmowała się Florusiem –bo małe dzieci oddawało się w opiekę tym trochę starszym.

Nikt z dorosłych nie miał czasu niańczyć – każdy zajęty swoją robotą. Boguśka, starsza od Jadźki, chodziła paść krowę i pomagała Stefci, gdzie tylko się dało. Franek z Jurkiem rąbali drzewo, rżnęli sieczkę i pomagali ojcu młócić.

A Stefcia… Stefcia gotowała, robiła przy nabiale, doiła krowy, obrządzała świnie i drób, a potem znowu do kuchni – miesić chleb, warzyć, piec. Prała, bieliła izby wapnem.

Jesienią oblepiała gliną chlewy, latem sadziła kartofle. Plewiła buraki, potem obcinała z nich nać. Zimą darła pióra na pierzyny, czasem przędła nici, co miały starczyć na domowy użytek.

Roboty było zawsze w bród. Często pomagali sobie nawzajem – jak robota pilniejsza, to rzucało się wszystko inne, brało się do niej wspólnie, żeby zdążyć, żeby nie zostać w tyle. Całą zimę młócili zboże, koniczynę nasienną, wykę, robili powrósła i załatwiali inne gospodarskie sprawunki.

Różnie jej ta robota szła, bo nie do wszystkiego miała cierpliwość. Czasem robiła szybko, niedokładnie, byle skończyć, byle móc choć na chwilę usiąść z książką pod oknem, gdzie światło najlepiej padało na litery. A czasem

wcale jej nie wychodziło, bo się zamyślała, zapatrzona w jakiś punkt na ścianie czy za oknem, snując w głowie różne historie o świecie, którego nigdy nie widziała, o wielkich paniach, o ludziach, którzy mówili pięknie i nigdy nie musieli się brudzić gliną ani popiołem. Matka często wzdychała na widok jej roztrzepania i braku porządku w głowie. Ale z drugiej strony lubiła widzieć ją zaczytaną. Mówiła, że jej dzieci więcej od życia dostaną niż ona. Że są do lepszych rzeczy stworzone. Jej się nie udało świata zdobyć, ale dzieciom się uda. Stefcia zawsze się zastanawiała, skąd ta niezachwiana wiara matki w ich życiowe powodzenie. Matka była niepodobna do sąsiadek. Tamte mówiły swoim dzieciom, gdzie ich miejsce: „Siedźta cicho, bądźta pokorne jak ciele”.

Nie wszystkim się to podejście matki podobało. We wsi plotkowali, że to przez książki jej tak odbiło. Że dziecku do głowy bajki wkłada. Ale matka tylko z uśmiechem machała na to ręką. A Stefcia, choć wtedy może nie rozumiała wszystkiego, dziś tęskniła za tamtymi wieczorami, kiedy matka głaskała ją po włosach i mówiła cicho: „Tylko nie daj, Stefciu, żeby ci ktoś powiedzioł, żeś na nic. Bo jesteś wyjątkowa, wisz?”.

Westchnęła ciężko i zerknęła na matczyne książki, co leżały wysoko nad powałą, jakby czekały, aż kto się na nie odważy spojrzeć. Tęsknota zakłuła ją w sercu. Zaraz jednak odwróciła wzrok – patrzenie na te tomiska przypominało jej, jak daleko była od świata, o którym w nich pisano. Wyjrzała przez okno. Dziecioki przed chałupą ganiały za prosiakami, a śmiechy ich niosły się po podwórzu. Czas było brać się do roboty.

Chleb należało upiec, potem usiąść do kołowrotka. Prząść Stefcia najmniej ze wszystkiego lubiła, bo siedzieć trzeba było godzinami i żadnej odskoczni dla myśli. Z westchnieniem wzięła się do ugniatania ciasta. Ręce pracowały, a głowa myślała: „Może uda sie Heńke namówić, żeby przyszła. Heńka zawsze coś wie, zawsze jakieś nowiny przyniesie”. Ze wszystkich dziewcząt we wsi ona najlepiej znała plotki i wieści. Stefcia lubiła jej słuchać. W jej opowieściach było coś, co pozwalało choć na chwilę zapomnieć o ciężarze codzienności.

Jakby czytała w myślach Stefci, pod wieczór w drzwiach chałupy stanęła Heńka. W rękach trzymała len, gotowa prząść.

– Chodź, Heniuśka, siadaj! Bogna tyż bedzie z nami przędła. – Stefcia się uśmiechnęła i zaprosiła ją do środka.

– Ło Jezusie, Heńka przyszła! To zaś bedzieta tylko ploty, miast sie robotą zająć – rzuciła Bogna z nutką złośliwości.

– Boguśka, a skądś ty taka mądralińska? Łeb ci napuchnie łot tego rozumu. I tak już dziecioki na ciebie w szkole „profesór” wołajo – odparowała Heńka.

Bogna tylko wzruszyła ramionami.

– Ja nie powiem, co na ciebie gadają – dorzuciła z przekąsem.

– Co żeś powiedzioła, smarku? – dopytywała się Heńka.

– Dziwczochy, już sie przestańcie kłócić – próbowała je pogodzić Stefcia. – Chce Bogusia prząść, to niech pomaga.

– Niech bedzie. – Heńka spuściła z tonu. – Ale w tych swoich zeszytach nie wyczytasz, co wasz ojciec wymyślił…

A ja wim… – rzuciła tajemniczo.

– Co żeś się dowidziała? – spytała zaciekawiona Stefcia.

– A ponoć wasz Staszek do żeniaczki sie szykuje…

Stefcię zamurowało. Raz zimno, raz gorąco ją oblało.

– Jak to do żeniaczki? – szepnęła Bogna, która też zbladła. – Przecie my ledwo co matule pochowali…

– Mówio we wsi, że nie chce Stefcinych młodych lat marnować na zajmowanie sie jego dziećmi. Ale ile w tem prawdy, to ja nie wim.

Bogna spojrzała z przerażeniem na Stefcię.

– Co my tera poczniem?

Stefcia milczała. Patrzyła w ziemię, a w głowie jej huczało.

– A wiadomo już z kim? – zapytała w końcu.

– No właśnie tego jeszcze nie wim – przyznała Heńka, wzruszając ramionami.

ROZDZIAŁ 2

Dzień powoli chylił się ku końcowi, a izba tonęła w półmroku, rozjaśnianym jedynie przygasającym

blaskiem ognia w piecu i płomykiem łojowej świecy, który drżał od najmniejszego ruchu powietrza. Stefcia siedziała przy piecu, cerując ojcowską koszulę. Igła ślizgała się w spracowanych palcach, oczy jej się kleiły, ale roboty nigdy nie brakowało. Wcześniej jeszcze Stefcia wydoiła krowy, zagnała drób do kurnika, zamiotła klepisko i wyrobiła ciasto na podpłomyki, które rankiem miała upiec na rozgrzanej płycie pieca. Dzieci już dawno leżały w łóżkach, posnęły skulone pod kożuchem, a ojciec siedział przy stole, dłubiąc w drewnie jakąś łyżkę, choć wyraźnie myślami był gdzieś daleko, poza chatą, poza nocą cichą i wilgotną.

W końcu podniósł głowę i powiedział: – Stefciu, chodźże no tu, przysiądź sie do łojca.

Dziewczyna westchnęła cicho, odłożyła igłę i usiadła naprzeciwko niego, czując, jak serce jej przyspiesza. Ojciec nie zwykł tak sobie wołać bez powodu.

– Nie jest ci letko, łod kiedy Hania nie żyje… – zaczął, patrząc w ogień.

Stefcia wzruszyła ramionami, przecierając dłonią oczy.

– A komu letko, tatulu? Wszystkiem nam ciężko…

Ojciec przez chwilę nic nie mówił, tylko palcami przebierał po stole, jakby szukał słów.

– Chciałem, żeby wam lepiej było niż nam… – zaczął powoli. – I może jakiś czas było… Jak Hania jeszcze zdrowie mioła…

Stefcia pokręciła głową.

– Nie wymawiaj se, tatulu. Robisz dla nas, ile możesz…

– Stefciu… – Zawahał się. – A jakbym ci powiedzioł, że może ci bedzie łatwiej niedługo?

Dziewczyna uniosła głowę, marszcząc brwi.

– Jak łatwiej?

Ojciec podrapał się po brodzie, jeszcze chwilę milczał, a potem rzucił jakby od niechcenia:

– Co ty ło Modzelu myślisz? Na męża sie nadaje?

Nagła fala niepokoju uderzyła ją w piersi.

– Ło Zbyszku Modzelu? Młynarzowym synu? – powtórzyła, szukając potwierdzenia, czy dobrze usłyszała. – Przecie łon lata łod jednej do drugiej. We wsi się śmiejo z niego, że tylko po to go łojciec na nauki słał i pisać uczył, żeby tera te wszystkie panny se w kajeciku w kolejce zapisywał.

Ojciec machnął ręką.

– Nie ło Zbyszku mówię… Ło Walerku. Stefcia pobladła.

– Ło Zbyszka łojcu? – wyszeptała.

– Ano… Wdowiec, ale bogaty. Młyn ma, fach w ręku… –zaczął wymieniać ojciec. – I bardzoś mu sie spodobała.

Dziewczyna poczuła, jak w gardle rośnie jej gula, jak w głowie zaczyna szumieć.

– Ja? Spodobałam? A to dlaczego?

Ojciec spojrzał na córkę.

– We wsi mówio, żeś porządna, że dobra na żone. No i tak sie razu jednego w karczmie na spytki dosiadł. Powiada, że cie widział w kościele i żeś mu w oko wpadła… No i łobiecuje, że ci część majątku przepisze, bo chłopok jego do roboty sie nie garnie. A jemu by sie syn jeszcze zdał, żeby młyn miał komu przepisać…

Stefcia patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

– Jemu… syn?

– Stefciu, mówisz, jakbyś sie zacięła… – mruknął ojciec.

– Bo pojąć tego nie moge!

Ojciec pokręcił głową.

– A co tu do pojmowania? Za bogatego wyjdziesz, roboty mieć nie bedziesz, dobrze ci bedzie… Nawet mi Walerek obiecoł, że ci książke kupi czasem i czytać pozwoli…

Stefcia czuła, jak coś zaciska jej gardło.

– Tatulu… Ale mie tu dobrze z wami…

Ojciec odwrócił wzrok, spojrzał w ogień, jakby szukał tam odpowiedzi.

– Stefciu, wiecznie z nami mieszkać nie bedziesz…

Stefcia przepłakała całą noc, a rankiem, gdy pierwsze promienie słońca zajrzały przez zakurzoną szybę, postanowiła działać. Odmówiła zdrowaśkę, przeżegnała się, wyszła z izby i skierowała się w stronę sąsiedniej wsi. Tam, za rzeką i polami, rozciągał się ogromny majątek należący od pokoleń do bogatej i wpływowej rodziny. Hrabia i hrabina

posiadali ziemie szerokie, pola urodzajne, lasy pełne zwierzyny. W majątku wrzało życie – dziesiątki ludzi pracowało tu od świtu do zmroku, dbając o folwarki, stajnie, sady i ogrody.

Stefcia dobrze znała te strony. Jako dziecko chodziła tędy do szkoły, choć droga wcale nie była wygodna. Wożono tędy drewno z lasu do majątku, a ciężkie wozy drabiniaste tworzyły wielkie, głębokie koleiny. Wiosną i jesienią błoto w tych koleinach wciągało bose stopy niczym grząskie bagna. Ale dla dzieci liczył się czas – lepiej skrócić sobie drogę, niż dokładać odległości bocznymi ścieżkami.

Minęła czworaki dworskie, nazywane przez ludzi „młynem” – ponoć nie bez przyczyny. Nie wnikała, co tam się działo, ale wiedziała, że starsze kobiety z niechęcią patrzą na dziewczyny kręcące się wokół pracujących w folwarku chłopaków. Jeszcze gdy była dzieckiem, matka przestrzegała ją przed zapuszczaniem się w te okolice. „Po co prowokować plotki?” – mawiała, a Stefcia, choć nie rozumiała, to słuchała.

Za czworakami zaczynał się już pałacowy ogród. Był rozległy, pełen równych alejek wysypanych żwirem, klombów układanych w staranne wzory i krzewów przycinanych z największą precyzją. Pachniało wilgotną ziemią i kwiatami, a nad alejami pochylały się rozłożyste korony starych drzew. W głębi, za parkiem, wznosił się pałac – biały, z dachówką w kolorze wypalonej cegły, z wieżyczkami, które górowały nad całą okolicą.

Zatrzymała się na moment i patrzyła. Przód pałacu był jak z obrazka: kolumny, balkoniki, wielkie wejściowe drzwi i… te okna. Tyle ich! Liczyła raz, drugi, trzeci, i nie mogła

wyjść z podziwu – trzydzieści! Albo i więcej, jakby tylko do pokazania, że ich na wszystko stać. Każde z szybami błyszczącymi jak woda w studni po deszczu. Szyby tak czyste, że mogłaby w nich zobaczyć własną twarz. A u nich na wsi?

Jedno, dwa okienka w chacie, a szybki w nich przybrudzone, czasem pęknięte, czasem załatane papierem – bo szkło drogie, a szklarz do wsi raz na ruski rok przyjeżdżał.

A schody! Jak dla królewskiej parady. Szerokie, kamienne, takie, że z pięć osób mogłoby iść obok siebie i miejsca by jeszcze starczyło. Drzwi tak ogromne, że nawet największy chłop nie musiałby się schylać. A w ich chałupie drzwi tak niskie, że ile razy ojciec łbem o futrynę stuknął, to tylko on sam wiedział. A zamiast schodów mieli dwa płaskie kamienie.

Stefcia patrzyła na pałac jak na inny świat. Nie mogła się nadziwić. Tak blisko, a jakby z bajki. Jakby kto postawił zamek z matczynych opowieści tuż obok ich pól. I choć już nie pierwszy raz widziała go z bliska, za każdym razem wywoływał u niej takie samo wrażenie: że wszystko, co znała, było małe, niskie i ciemne – a tu świat wielki, jasny i pełen przestrzeni.

Gdy Stefcia weszła na dziedziniec, dostrzegł ją stróż. Stał nieruchomo, ze splecionymi rękami, a u jego nogi leżał czarny pies, potężny, czujnie nastawiający uszu. Zwierzę poruszyło się nerwowo, ale stróż uniósł dłoń, żeby je uspokoić – rozpoznał Stefcię. Czasem tu bywała, odwiedzała Atkę, przyjaciółkę matki, która była nianią dzieci hrabiostwa. To od niej Stefcia słyszała o tym miejscu – o oficynach północnej i południowej, o kordegardach, o powozowni pełnej błyszczących dorożek i o stajniach, w których hrabiowskie konie czekały na swych jeźdźców.

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.