Głos z piekła

Page 1


Głos z piekła

wydawnictwo znak

Kraków 2025

Projekt okładki

Michał Pawłowski www.kreskaikropka.pl

Fotografia autora

Michał Mutor

Redaktorka inicjująca i prowadząca

Dorota Gruszka

Redakcja

Zbigniew Kowerczyk

Karolina Macios

Opieka redakcyjna i adiustacja

Katarzyna Mach

Redaktorka prowadząca i korekta

Aleksandra Pietrzyńska

Promotorka

Emilia Rydel

Korekta

Justyna Jagódka

Ryszard Winerowicz

Opracowanie typograficzne

Irena Jagocha

Łamanie

Dariusz Ziach

Copyright © by Marek Krajewski

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8427-015-8 (oprawa twarda)

ISBN 978-83-8367-251-9 (oprawa broszurowa)

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2025. Printed in EU

ROZDZIAŁ I

ŻMIJE NA BAGNACH

Czerniewice pod Legnicą, sobota 11 lipca 1925 r.

– A zdychaj, ty kościotrupie! – krzyknął hrabia William von Babbitz.

– Wody, wody, tylko garnuszek czystej wody, błagam pana hrabiego – jęczała wychudzona istota o mokrej od potu twarzy, do której przyklejały się jasne pasma włosów.

Jakby w lunatycznym transie brnęła teraz ku niemu przez piach gościńca, a jej stopy w drewnianych chodakach wzbijały tumany kurzu.

Zostawiła za sobą murowany parterowy barak, na którego progu siedziało dwoje dzieci w łachmanach. Kiwały się one apatycznie – w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Z odległości dwudziestu metrów hrabia von Babbitz wyraźnie widział zaczerwienione obrzęki wokół ich powiek.

„Jaglica – pomyślał z mściwą satysfakcją. – Jeśli cholera jeszcze ich nie zabiła, to niechże chociaż jaglica ślepia im wyżre!”

Mocno ściągnął wodze konia. Zwierzę zastygło. Gdy kobieta była już blisko, prawą dłoń oderwał od wodzy i uniósł nią drewniane grabie, które wcześniej trzymał pod pachą. Ich trzonek ułożył sobie w zgięciu lewego ramienia, a prawą dłonią chwycił za wyprofilowany uchwyt narzędzia i uczynił gwałtowny ruch do przodu.

Zęby grabi uderzyły w wychudłe piersi kobiety. Odrzuciło ją od pięknego rumaka na dobre dwa metry. Była to bezpieczna odległość – nawet gdyby teraz śmiercionośne, lecz niewidoczne bakterie odczepiły się od jej spierzchniętych ust i od powalanej kałem, zbyt obszernej koszuli nocnej, nawet gdyby wyfrunęły spod wielkiego czepca, przykrywającego tłuste strąki, to i tak nie dotarłyby do hrabiego i nie wniknęłyby w pory jego szlachetnej skóry.

Do odpędzania zarażonych używał właśnie tych grabi. Nie rozstawał się z nimi niezależnie od natężenia epidemii, co sprawiało, że okoliczna dzieciarnia –gdy jeszcze nie osłabła całkiem i mogła biegać – przezywała go „wstrętnym grabcem”. Nie dbał o ten brak szacunku, troszczył się tylko o własne zdrowie, a długi trzonek narzędzia zapewniał mu utrzymanie właściwego dystansu.

Nosił ubranie ochronne: kapelusz, podbita gumą peleryna i maska na twarzy zasłaniająca nos i usta. To była jego zbroja, która miała powstrzymać żądła zarazy

trapiącej tę okolicę i wzmacnianej żrącymi promieniami pełni lata.

Kobieta tkwiła w piachu i wznosiła ręce ku niebu, ale wzrok wbiła w pracodawcę męża. Jej małe oczy, wciśnięte jakby w czaszkę, płonęły. Sinawą skórę na twarzy – zwłaszcza wokół ust i oczodołów – miała napiętą tak mocno, że się zdawało, iż przebiją ją kości policzkowe. Wargi się przykurczyły i nie całkiem zakrywały długie żółte zęby, przez co jej facies cholerica wydawała się zastygać w drwiącym uśmiechu.

Miotała jakieś urywane zdania. Jej głos był niski i chrapliwy. Hrabia nie rozumiał tego osobliwego narzecza, tego wstrętnego, szeleszczącego Wasserpolnisch*. Wiedział jednak, że oto z ust posiadaczki tej zdeformowanej twarzy, typowej dla ludzi dziesiątkowanych w okolicznych wsiach przez cholerę, wychodzą teraz przekleństwa, których adresatem jest on.

Sprawnym ruchem wsunął sobie trzonek grabi pod lewą pachę, prawą zaś dłonią – zdrową – chwycił za wodze. Uderzył strzemionami bok zwierzęcia i ruszył, zostawiwszy za sobą chorą kobietę i przeznaczony dla robotników budynek mieszkalny, który sam wybudował siedem lat wcześniej w połowie drogi pomiędzy swoim pięknym pałacykiem Czerniewice a sąsiednią wioską Smokowice.

* Tak pogardliwie nazywano śląski dialekt języka polskiego, jego użytkowników zaś Wasserpolacken lub Wasserpolen, co tłumaczę jako „Wasserpolacy”’.

Owo przedsięwzięcie wtedy, w roku osiemnastym, wydawało mu się słuszną decyzją. Musiał jakoś uzupełnić braki siły roboczej, która była nieodzownym warunkiem trwania i rozkwitu jego majątku liczącego tysiąc hektarów lasu. Ktoś musiał przecież pracować w jego tartaku, ktoś musiał dbać o nasadzanie drzew, a Wielka Wojna nie była łaskawa dla młodych mężczyzn, czyli potencjalnych robotników rolnych i leśnych. Ona ich wsysała, a wypluwała zwłoki.

Tych z okolicznych wsi i z tutejszego centrum administracyjnego, jakim była Legnica, wcielano na ogół do Dolnośląskiej Grupy Armii feldmarszałka Remusa von Woyrscha. W czasie walk – głównie na Wschodzie –trzymali się razem i razem ginęli.

Tak było z kierownikiem tartaku Czerniewice i jego zastępcą. Już dawno zamienili się w mumie pochowani w piaszczystej glebie pod Łodzią, gdzie śmierć dopadła ich w listopadzie roku tysiąc dziewięćset czternastego przy zdobywaniu „wschodniej stolicy bawełny” przez legendarnego generała Reinharda von Scheffera-Boyadla. Truchła kilkunastu innych robotników tartacznych z Czerniewic najpierw zlodowaciały po bitwie nad jeziorami mazurskimi w lutym tysiąc dziewięćset piętnastego, a potem, gdy mróz tam ustąpił, stały się błogosławieństwem dla wygłodzonych przez zimę wilków wyjących w lasach wokół Ełku i Giżycka.

Jemu samemu, kapitanowi Williamowi von Babbitzowi, dowodzącemu kompanią piechoty w bitwie pod Kostiuchnówką w lipcu szesnastego roku, rosyjska kula

pogruchotała lewą dłoń. Do rany dostał się brud, a brud

Wschodu był wyjątkowo toksyczny. Nie wystarczyła zatem amputacja kciuka i dwóch palców. Dla powstrzymania gangreny obcięto Babbitzowi całą dłoń.

Jako kaleka z aluminiową protezą dłoni – pokrytą skórą, z jakiej wytwarzano rękawiczki – powrócił do swojego folwarku do żony Luizy i ośmioletniej córki

Anny. Zastał je w biedzie i desperacji. Luizę dręczyły samobójcze myśli, nasilone zwłaszcza po tym, jak oszukał ją i pozostawił na pastwę losu tymczasowy zarządca tartaku, który – jako inwalida – uniknął poboru, a później okradł przedsiębiorstwo i zniknął jak mgła nad pobliską

Kaczawą. Jej nerwy zostały zrujnowane wskutek nieustannych napadów na pałac dokonywanych przez bezdomnych włóczęgów, dezerterów i bandytów, którzy bezkarnie łupili okoliczne wsie, nieniepokojeni przez legnicką policję, dysponującą wówczas pięcioma funkcjonariuszami, jedną furmanką i czterema rowerami. Von Babbitz szybko opanował sytuację gospodarczą folwarku. Dzięki znajomościom i finansowej pomocy mieszkającego we Wrocławiu przyrodniego brata, który za sprawą grubej łapówki nieco wcześniej został zwolniony z obowiązku służby w armii, odbudowywał powoli swoje niegdyś kwitnące przedsiębiorstwo. Zaciągnął u brata dużą nieoprocentowaną pożyczkę i zatrudnił kilku miejscowych, którzy – symulując lub nie – wymigali się od wojska i nie poszli na wojnę.

Sam też zakasywał rękawy, ścinał drzewa w lesie i pracował w tartaku przy ich obróbce na tyle intensywnie,

na ile pozwalało mu kalectwo. Po dwóch latach takiej wyczerpującej harówki zrozumiał, że sam – w odróżnieniu od ojczyzny, przegranej i przygniecionej właśnie upokarzającym traktatem pokojowym – nie może się poddać. Wybudował wtedy tymczasową noclegownię robotniczą, wyposażył ją w łóżka oraz piece międzypokojowe, a obok wykopał studnię. Potem ruszył nad pobliską granicę z Polską, aby tam rekrutować robotników do tartaku.

„Tak, to był błąd, by tutaj ściągać tych gołodupców –myślał teraz, jadąc kłusem piaszczystą drogą w stronę Smokowic. – Trzeba było zacisnąć zęby i poczekać, aż tutejsi wrócą z wojny. Wiem, na początku pewnie by pili, rozrabiali i nie palili się do roboty, ale wszystko by się ułożyło jak dawniej. Ale nie! Byłem zbyt niecierpliwy!

Jeździłem do tych zażydzonych Mysłowic na stację przeładunkową, gdzie ta cała polska banda koczowała na dworcu i czekała na pociągi do francuskich kopalń. Tam wyławiałem co silniejszych i ściągałem ich do mojego majątku. Tak zebrałem osiemnastu… Przez rok, dwa wszystko się układało. Ale byłem dla tej hołoty za dobry, zbyt miękkie miałem serce, a właściwie to zbyt miękkie serce miała Luiza. Czterem z nich pozwoliłem na ściągnięcie swoich kobiet, niektóre przyjechały już z dziećmi. Dobudowałem dla nich nowy barak. Po kilku latach te moje skromne, lecz niegdyś czyste pomieszczenia stały się wylęgarnią robactwa. No i stało się to, co się miało stać: eksplodowała w nich zaraza!”

Oczywiście von Babbitz nie był na tyle głupi, by wyłącznie Wasserpolaków oskarżać o rozsiewanie chorób. Tyfus, czerwonka i cholera zbierały swoje gęste żniwo jeszcze tuż po wojnie, gdy nie było tu robotników sezonowych z polskiego teraz Śląska. Ale oni niewątpliwie –był o tym głęboko przekonany – potęgowali kolejne epidemie. Mawiano, że gardzą mydłem, myjąc się tylko ciepłą wodą i popiołem. Przez to ich skóra – jak tłumaczył pałacowy lekarz doktor Hubertus Gelb – stała się zaniedbana i skłonna do wytwarzania sączących się ropą czyraków, a przez nie z kolei drobnoustroje, w tym bakterie cholery, były wsysane jak woda przez gąbkę. Terapia, jakiej się poddawali – co również potwierdzał doktor Gelb – miała charakter magiczny. Pod tym względem wydawali się nielepsi od Murzynów z niemieckiej kolonii Kamerun, o których czytał w tygodniku „Über Land und Meer” i którzy żyli w takich samych warunkach jak ich przodkowie z czasów kamienia łupanego. Wasserpolacy, podobnie jak tamci, w swym ogłupieniu byli pewni, że ich rodzinę opuści każda choroba, jeśli tylko ukradkiem przyniosą domowego karalucha do sąsiada, tam go wypuszczą, a wtedy za nim – jak szczury za szczurołapem z Hameln – odejdą wszystkie dręczące ich troski. I tak zanosili złapane w domu robactwo do sąsiednich wsi, ktoś to odkrył, a ich samych znienawidziła cała okolica.

Von Babbitz dawno by ich usunął, ale broniła ich jak lwica jego głupia żona, ta mimoza o dobrym serduszku, wariatka płacząca na widok zagubionego ptaszka, który

wypadł z gniazda. Aby się pozbyć tych pasożytów, musiałby najpierw pozbyć się Luizy. Poza tym wcale nie było pewne, czy nawet wtedy – rzuciwszy na nich jakieś oskarżenie – skłoniłby do działania kierownika Zarządu Policji z Legnicy, komisarza Alfreda Gärtenera, który miał w tym trudnym powojennym czasie na głowie sprawy ważniejsze niż zajmowanie się polskimi przybłędami.

To twój kłopot, nie mój – powiedział kiedyś wprost ten jego dawny kolega gimnazjalny. – Ty ich tu sprowadziłeś, nie ja. Sam musisz dać sobie z nimi radę. Ale nie czekaj, aż ten problem nabrzmi jak wrzód.

Przedsiębiorca przejął się tymi słowami. Z dnia na dzień wyrzucił z pracy wszystkich Polaków. Ale brakowało mu sił, by eksmitować ich z baraków. Bezrobotni zaczęli kraść, a ich żony przychodziły nocami pod pałac pod okna Luizy. Wyły tam z żalu, nie pozwalając spać mieszkańcom. To była skuteczna broń przeciwko jego poczynaniom.

Bezradność zaczęła przytłaczać hrabiego. A za nią przyszły mu do głowy myśli gwałtowne: zabić ich wszystkich! Zabić. Łącznie z ich kobietami i bachorami. Co do jednego. Osiemnastu mężczyzn, cztery kobiety i dwanaścioro dzieci.

Kiedy po interwencji Luizy przywrócił ich do pracy, na chwilę odłożył te zbrodnicze plany. Wtedy bowiem wybuchła kolejna epidemia cholery. Miał nadzieję, że przyjdzie mu ona z pomocą i wytłucze w końcu owe chwasty, które sam tutaj zasiał.

Były to jednak tylko pobożne życzenia. Ludzie z baraków wcale nie wymarli, choć dręczyły ich co chwila choroby zakaźne, z których ta ostatnia wydawała się najdotkliwszą. Szarpała bowiem trzewia obfitymi biegunkami, a oni nie mieli już czym nawadniać spragnionych organizmów, bo studnia wysychała od upałów. Von Babbitz nie mógł znaleźć woźnicy, który byłby gotów dostarczać im wodę beczkowozem – wszyscy ogromnie się bali zarażenia.

Chorzy byli udręczeni coraz bardziej, a tragizm ich sytuacji pogłębiała bliskość ujęć wody pitnej dla miasta urządzonych pod koniec minionego wieku w pobliskim Przybkowie. Tam to bowiem trzej uzbrojeni strażnicy z psami odpędzali ich z daleka.

– Aby nie zatruli swoją chorobą tutejszych studni głębinowych i nie przynieśli zagłady miastu – tłumaczył hrabiemu sytuację pracodawca strażników, właściciel filtrów i urządzeń wytwarzających wodę pitną.

Mimo to Wasserpolacy wciąż żyli. Dla von Babbitza stało się jasne, że misji wybicia robotników nie można powierzyć naturze. Ona była po prostu nieskuteczna, a wola życia w tych trutniach – niezłomna. Trzeba było znaleźć ostateczne rozwiązanie tej kwestii.

Wypalić hołotę żywym ogniem.

I tego lata von Babbitz znalazł stosowny miotacz ognia.

Ktoś obiecał mu pomóc. Ktoś, kto był wyjęty spod prawa i nie bał się funkcjonariuszy Gärtenera.

Ten ktoś obiecał, że usunie na zawsze wszystkich mieszkańców baraków. Postawił jednak osobliwy

warunek. Jako wyznawca jakiegoś dziwnego starodawnego kultu twierdził, że zaraza nie ustąpi, jeśli nie zostanie złożona ofiara z człowieka, i to konkretnego, którego wskazał.

Opisał, jak będzie wyglądała ceremonia ofiarna. Jawiła się ona von Babbitzowi jako tak barbarzyńska i bestialska, że ze wstrętem odmówił pogańskiemu kapłanowi, choć skuteczności magii nie tylko nie wykluczał, ale nawet w nią wierzył. Nie był w tym zresztą odosobniony. Byty nadprzyrodzone, okultyzm, szamanizm i mnóstwo innych zjawisk wymykających się rozumowemu poznaniu pociągały wielu jego rodaków. Von Babbitz, choć zdesperowany, jednak odmówił. Mimo że osoby przeznaczonej do złożenia na ołtarzu nienawidził, to i tak coś go powstrzymywało przed wyrażeniem zgody na takie okrucieństwo. Ale dni płynęły. Lato stawało się nie do zniesienia. Żar lał się z nieba. Epidemia wymknęła się z kolonii Czerniewice i ruszyła na miasto. W tartaku pracowała garstka chorych ludzi, ich żony znów zawodziły pod oknami pałacu pozbawione wody i lekarstw. Do von Babbitza zaczęły docierać radosne wieści, że gromady wyrostków szykują się na ekspedycję karną. Ich celem miała być „kolonia trędowatych”, jak nazywano baraki. Von Babbitz zacierał ręce, chętnie by tę inicjatywę nawet wsparł finansowo. Pewnego dnia zjawił się u niego jej dowódca, osiemnastoletni uczeń szkoły rzemieślniczej.

– Jeśli pan hrabia nie zrobi porządku z tymi polskimi kundlami do końca lipca, to my ich spalimy – powiedział wyrostek.

Na twarzy hrabiego wykwitł szeroki uśmiech.

– Jeszcze wam za to zapłacę.

– A zapłaci pan, zapłaci za to całe niebezpieczeństwo, które przez pana – zgodził się młodzieniec. –Przyjdzie nas pięćdziesięciu. Spalimy tamtych, a przy okazji puścimy z dymem pański piękny pałac. I odejdziemy, aby się w lesie pobawić śliczną małą zabawką.

Zabierzemy ją ze sobą z pałacu. Ma siedemnaście lat. –Uśmiechnął się lubieżnie. – Chyba że pan nam zapłaci.

Wtedy, owszem, spalimy kolonię, ale w spokoju zostawimy ten dom i jego mieszkańców. – Podał cenę, która była równa rocznemu utargowi tartaku. Plunął na piękny parkiet i wyszedł.

Owego wieczoru von Babbitz poczuł prawdziwą grozę. Odszukał na bagnach kapłana starożytnego kultu. Ten powtórzył swoje żądanie: ofiara z człowieka. I znów wskazał tę samą osobę co przedtem. Spiętrzenie komplikacji i groźby wyrostków sprawiły, że ofiara z bliskiej osoby przestała już na hrabim robić jakiekolwiek wrażenie.

Mimo wszystko von Babbitz negocjował. Zażądał stałej ochrony pałacu. Tamten, wiedząc, że ma silne karty w ręku, zgodził się tylko na doraźną pomoc –w razie gdyby pałac zaatakowali bandyci. Zażądał za to specjalnych profitów – darmowej dzierżawy części lasu jako miejsca, gdzie mógłby mieszkać i oddawać się pragermańskiemu kultowi drzew, skał, zwierząt i rzek.

Hrabia się zgodził, zwłaszcza że takowa koncesja i tak potwierdzała stan faktyczny – sekciarze bowiem mieli

siedziby w wielu zagajnikach jego ogromnego lasu. Ustalono termin i wiele innych szczegółów. Niektóre były bardzo drastyczne, ale na żadnym z nich nie robiły większego wrażenia. O krwi i trupach rozmawiali tak, jakby mówili o pogodzie. Po godzinie podali sobie ręce. Dobili interesu.

Ofiara miała zostać złożona jedenastego dnia lipca w lesie, niecałe dwa kilometry od pałacu Czerniewice, przy wielkim stawie, na bagnach zwanych żmijowymi, bo tam owe gady najczęściej wygrzewały się letnią porą.

Pogański kapłan nazywał się Berthold Ziegenau, ale wolał swe „święte” imię – Kuoni. Był bezwzględnym przywódcą sekty religijnej – jednej z tysięcy, jakie wykwitały na Śląsku po Wielkiej Wojnie.

* * *

Było po siódmej wieczór, gdy skończyła się pogańska liturgia i umilkły śpiewy. Za to ptaki – rudziki, zięby i si korki – kontynuowały swój koncert, zagłuszany jeszcze przed momentem ponurymi ludzkimi inkantacjami. Samotny żuraw kołował przez chwilę nad grubym pniem drzewa pływającym na środku stawu. Zaraz potem ptak zniknął wśród koron olch, których pnie rozszerzały się u dołu, tworząc jakby grube bulwy wystające ponad powierzchnię wody.

Gdzieś w pobliżu zachlupotało błoto, zaszeleściły kępy długich jasnych łodyg. Trzej ludzie zburzyli

swymi krokami powierzchnię głębokiej kałuży porosłej zieloną rzęsą. Pochyliwszy się nisko, przeszli pod zwalonym pniem brzozy pokrytym sinozieloną grzybiastą naroślą i wynurzyli się spośród krzewów. Ich wysokie sylwetki były z dala widoczne na leśnej polanie dochodzącej do trzcin nad brzegiem. Nosili brunatnoszare tuniki przewiązane w pasie włochatymi konopnymi sznurami. Na dłoniach mieli grube rękawice z gumy. Każdy z nich trzymał w ręku klatkę zbitą z ciasno ułożonych obok siebie deseczek. Dochodziły stamtąd dźwięki wydawane przez jakieś uwięzione małe zwierzęta – przenikliwe piski i odgłosy drapania.

Przeznaczona na ofiarę kobieta widziała nad sobą tylko tyle – nogi w kaloszach i piszczące klatki. A chciała dostrzec więcej. Co chwila unosiła głowę. W irracjonalnym odruchu wciąż próbowała powiększyć zasięg wzroku. Za wszelką cenę pragnęła się dowiedzieć, jaka śmierć ją czeka. W końcu tak mocno napięła mięśnie szyi i wyprężyła skrępowane sznurami ciało, że udało się jej wyjrzeć poza obręb miękkiej poduchy z zielonego mchu i listków przypominających gwiazdki.

Jej serce stanęło na moment jak niegdyś wahadło zegara w pałacowej jadalni, gdy pękła w nim linka. Zamknęła oczy i opadła z powrotem w wilgotną roślinność. Już teraz wiedziała, że jej śmierć będzie męką, a katami – potwory.

Półludzie, półzwierzęta.

Nad nią stali trzej mężczyźni z głowami dzików, a błoto spływało po ich cholewach.

Na kępę mchów padł cień. Kobieta wykręciła twarz i rozpoznała monstrum po charakterystycznej figurze –długim tułowiu i bardzo wąskich ramionach. Kilkakrotnie widywała już tego mężczyznę, gdy w samotności spacerowała po lesie i na cienistych polanach oddawała się medytacjom i modłom do nieokreślonego bóstwa albo gdy zbierała rośliny, by później suszyć je i wklejać do zielnika. Podczas takich przypadkowych spotkań mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego i spłoszonego.

Na leśnych duktach przecinał jej drogę bez słowa, unikał jej wzroku, nie odpowiadał na pozdrowienia i szybko znikał w zaroślach. W myślach nazywała go zaskrońcem.

Widywała też innych jemu podobnych. Snuli się jak duchy po ostępach. Z biegiem czasu poznała ich lepiej –tych wszystkich, dla których sekta była domem: zdemobilizowanych, półpijanych bimbrem mężczyzn bez przyszłości oraz wyklęte przez bogobojną społeczność młode samotne matki, którym w czasie wojny gdzieś w stodole jakiś żołnierz na przepustce dał krótkie chwile szczęścia, a potem zginął w gradzie szrapneli.

Uważała owych sekciarzy za nieszkodliwych, a nawet litowała się nad ich nieszczęsnym, bezdomnym losem. Cieszyła się, że jej mąż – skądinąd nieczuły brutal – podziela jej uczucia, bo przecież pozwala im za darmo koczować w swoich lasach!

W rozpaczliwej, ostatniej próbie ratowania życia chciała im o tym wszystkim powiedzieć, wzbudzić w nich choćby odrobinę litości, ale ściśle zawiązany knebel tłumił każde jej słowo.

I wtedy wszystko się zaczęło. Ktoś szarpnął ją za nogi, a ktoś inny za ręce. Unieśli ją. Powoli, ciężko sapiąc, wsunęli do głębokiej jamy, nogami w dół. W czasie tej czynności przecięli jej więzy na przegubach i w kostkach. Jej nagie ciało otarło się o jakiś chropowaty materiał. Pięty dotknęły dna dziury.

Potarła uwolnione od sznurów dłonie i rozejrzała się na boki. Stała w wykopanym dole, jakby w pionowej szybowej mogile, a jej głowa znajdowała się pół metra poniżej poziomu gruntu. Dół był wąski, ale tak drobna kobieta jak ona mogła się w nim swobodnie obracać wokół własnej osi. W całości wyścielono go jutowym materiałem, którego wyłogi wychodziły poza brzegi dziury.

Nad sobą ujrzała drewnianą klatkę. Jeden z dzikogłowców otworzył drzwiczki i do dołu wpadł kogut. Z trzepoczących skrzydeł urwało się kilka piór. Przerażone zwierzę zaczęło dziobać nagie łydki kobiety i jej kolana.

Broniąc się przed nim, nie zauważyła, jak u wylotu jamy dłoń w gumowej rękawiczce trzyma przy nasadzie łba żmiję. Po sekundzie poczuła wijącego się gada na plecach i pośladkach. A potem kolejne.

A potem już tylko przeraźliwy pisk i szarpiące jej policzki pazury kota, który – jako trzecie zwierzę – został wrzucony do dołu. Ogromny zaś wór, którym była wyłożona jama, natychmiast zawiązano nad jej głową.

Aby zwierzęta nie uciekły.

Aby cierpienie trwało.

Hrabia William von Babbitz widział z daleka, jak trzej dzikogłowcy unoszą wielki poruszający się jutowy worek i ciągną go w stronę stawu. Tam wśród trzcin czekało już czółno, a na nim opierający się na długim kiju mężczyzna – stary i nagi, z długimi siwymi włosami porastającymi mu czaszkę i skołtunionymi na piersi i na podbrzuszu. Z szyi zwisały na rzemieniu dzicze kły z jakimiś znakami.

Wrzucili ciężar do środka. Starzec odepchnął się kijem od dna i pokierował kołyszące się niebezpiecznie czółno na środek stawu – tam gdzie, jak hrabia wiedział, dno było oddalone o jakieś dwa metry od powierzchni wody, tam gdzie jakieś wątłe prądy zepchnęły ogromny pływający pień dębu. Charonowi z każdym ruchem drgały mięśnie na rękach i udach, a sucha skóra marszczyła się jak u wiekowego słonia.

Starzec wskoczył do wody i zaczął mocno kołysać łódką. Nie było to łatwe, ponieważ nie dosięgał stopami dna. Był jednak silny i żylasty i bez trudu utrzymywał się na wodzie, nie przestając mocno kołysać czółnem.

Jedna z jego burt zniknęła w pewnym momencie pod wodą. Sporo jej wlało się do środka. Po chwili pod powierzchnią znalazła się druga burta. Łódka jednak nie tonęła, choć z każdym przechyleniem nabierała coraz więcej wody. Gdy była już w połowie zatopiona, starzec chwycił za ruszający się worek i przeciągnął go ponad burtą.

SPIS TREŚCI

Rozdział I. Żmije na bagnach

Rozdział II. In hora ultima

Rozdział III. Legnicka misja

Rozdział IV. Imadło i młot

Rozdział V. Pan trojga imion

Rozdział VI. Theatrum mortis

Rozdział VII. Ostrożny brydżysta

Rozdział VIII. Dziewczyna i demon

Rozdział IX. Pusty dźwięk

Rozdział X. Anna i lekarz

Rozdział XI. Niepokoje egzorcysty Mitwercka 224

Rozdział XII. Z piekła rodem 246

Rozdział XIII. Dwaj panowie z Wrocławia

Rozdział XIV. Siostra

Rozdział XV. Ukryty pokój

Rozdział XVI. Ofiara dla Wotana

Rozdział XVII. Wyznania skruszonego grzesznika

Rozdział XVIII. Ad maiorem Dei gloriam

Rozdział XIX. Epifania

Posłowie

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.