







Wydawnictwo AA
Kraków
Redakcja i korekta: Wydawnictwo AA
Skład, łamanie i projekt okładki: Wydawnictwo AA
© Copyright by Marek Żaromski
© Copyright by Wydawnictwo AA, Kraków 2025
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-8340-171-3
Wydawnictwo AA s.c. 31-574 Kraków, ul. Ciepłownicza 29 tel.: 12 345 42 00, 695 994 193
e-mail: klub@religijna.pl www.religijna.pl
„Człowiekowi,
który odkrył Raj, trudno jest zachować milczenie”1.
1 Parafraza słów dom Jean-Baptiste Poriona – mnicha z zakonu Kartuzów, autora dzieł „Miłość i milczenie” oraz „Szkoła ciszy”.
Najważniejsze postaci:
Justyna Baran – sekretarka w biurze zaopatrzenia uzdrowiska
Wiesława Dobrzyńska – pierwsza ofiara, emerytowana pielęgniarka
Stanisław Gorszewski – prawie nikt, rencista
Teofil Kras – przyjaciel pana Gorszewskiego, bibliotekarz
Maria Kula – siostrzenica panny Wiesi Dobrzyńskiej, pierwszej ofiary
Michał Kula – mąż pani Marii, siostrzenicy panny Wiesławy
Lenka (Magdalena) Kula – córeczka pani Marii i pana Michała
Andrzej Kurdyba – lekarz, wicedyrektor uzdrowiska Krzyżowiec Zdrój
Rita Kurdyba (Kurdybanka) – córka doktora Kurdyby
Julia Małecka – przyjaciółka pana Gorszewskiego, właścicielka willi „Fraszka”
Michałek – miejscowy pijaczyna
Ryszard Okoń – sierżant MO z Krzyżowca Zdroju
Jolanta Piech – pielęgniarka w sanatorium „Hutnik”
Krzysztof Pol – porucznik MO z Krzyżowca
Portek – pułkownik MO, komendant Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Krzyżowcu
Ala (Aldona) Rogalska – ppor. MO w komendzie w Krzyżowcu
Stefan Rybicki – kapitan Służby Bezpieczeństwa w komendzie w Krzyżowcu
Skala – major Służby Bezpieczeństwa z Krakowa
Eugenia Solińska (doktorowa) – szara eminencja uzdrowiska
Mikołaj Walczak – kierownik zaopatrzenia uzdrowiska
Bogusława Walczak – żona pana Mikołaja
Hanna Wawrynko – jedna z uczestniczek wycieczki z ZSRR
Zenobia Wasyluk – jedyna siostra panny Wiesi Dobrzyńskiej, czyli pierwszej ofiary
Wysokiński Zenon – kierownik majstrów
Niedziela, 19 grudnia 1965
Panna Wiesia Dobrzyńska była już niewiastą wiekową, złośliwi mówili, że zdecydowanie „starą panną”. Blisko siedemdziesięcioletnią. Była dość wysoką kobietą, o lekko przygarbionych plecach, krótkich siwych włosach, wąskiej twarzy i łagodnym spojrzeniu piwnych oczu. Chociaż była osobą cichą i niepozorną, znał ją cały Zdrój. Krzyżowiec Zdrój, oczywiście.
Od lat już na emeryturze, lecz ciągle czymś zajęta, coś robiła, załatwiała, pomagała. Czy ktoś tego chciał, czy nie. Niektórych czasem to irytowało. Niesłusznie. Panna Wiesia żyła nie dla siebie, lecz dla innych, czyniąc, w miarę swoich ograniczonych możliwości, dobro. Tak, popełniała błędy, nie zawsze zachowywała się stosownie, była naiwna jak dziecko, ale była chodzącą dobrocią.
Dlaczego więc teraz leżała martwa, z roztrzaskaną głową, na pustej, nocnej ulicy Jasnej, w tę piękną niedzielę, 19 grudnia, roku Pańskiego 1965?
Płatki śniegu lekko opadały na jej stygnące ciało. Żółte światło odległej latarni. Cisza, gdy śnieg jest miękki i lekki, niewielki mróz. Jedyna w swoim rodzaju cisza. Jakby świat się zatrzymał. Tak pięknie.
Czy nie wystarczyła sama brutalna śmierć? Czy musiał jej jeszcze zrobić to...?
Poniedziałek, 20 grudnia 1965
Porucznik Pol jechał ostrożnie, może nawet nazbyt ostrożnie, ale śniegu przez noc dosypało, a miał nieodparte wrażenie, poparte obserwacją, że służby drogowe znów zaspały i śpią, hen, gdzieś tam, głębokim snem. Na dodatek szyba jeszcze miejscami zaparowała, trzeba było co chwila ją wycierać niezbyt czystą szmatką i cierpliwie czekać, aż wnętrze samochodu wreszcie się bardziej ogrzeje. Nie narzekał, tak wielu zazdrościło mu tego prawie nowego, czerwonego Moskwicza 407.
Gdy tylko widoczność się poprawiła, zachwycił go krajobraz. Droga z Krzyżowca do uzdrowiska Krzyżowiec-Zdrój zawsze była urocza, ale teraz jakoś szczególnie. Wszystko było otulone leciutkim, nieskazitelnie białym, świeżym śniegiem.
Delikatne światło poranka. Zbliżająca się łagodna linia wzgórz. Pogodnie. Błękitnie.
Porucznik sięgnął po „giewonta”. Nie przyspieszał. Nie śpieszyło mu się. Choć powinno.
Znów Zdrój i znów zamordowana kobieta. Poprzednio to było już… no, ponad rok temu. Głośne zabójstwo Anny Małeckiej.
Z tego, co się wstępnie dowiedział, chodziło tym razem o zbrodnię, najpewniej „na tle seksualnym” – jak doprecyzował rozgorączkowany sierżant Okoń, komendant zdrojowego posterunku Milicji Obywatelskiej. Na co dzień był to spokojny i opanowany człowiek pełen optymizmu i pogody. Nie tym razem.
Wcześniej, jeszcze przed sprawą Małeckiej, Pol dość często jeździł z żoną i córeczkami do uzdrowiska, zwykle w lecie,
zwykle w niedziele. Włóczyli się wśród tłumu przyjezdnych i miejscowych, zajadali lody… wiadomo.
Od ponad roku przestali tam się pojawiać, mimo że żona, Basia, nieraz próbowała go namówić. Wreszcie dała spokój. Chyba w końcu zrozumiała.
W Zdroju mieszkał przecież Stanisław Gorszewski. Krzysztof poznał go w zasadzie dopiero w czasie śledztwa w sprawie zabójstwa pani Małeckiej i nawet polubił tego cichego, nieśmiałego człowieka.
Lepiej jednak, żeby się już nigdy nie spotkali. Lepiej dla nich obu.
Co z tego, że są rodziną, że Gorszewski jest jego wujkiem?
To jeszcze gorzej. Wujek-„bandyta”! Nieodpowiednie towarzystwo dla oficera milicji, bardzo niewygodny krewniak.
Zdrój był tak malowniczo położony – w dolinie rzeki Kaby, osłonięty wzgórzami porośniętymi świerkami, jodłami, bukami… Polowi szczególnie podobał się po sezonie, gdy nie było już w nim tak tłoczno. Ładne przedwojenne budynki, niektóre wręcz piękne. Zaledwie kilka nowych sanatoriów-sześcianów nie było w stanie zniszczyć wdzięku i przytulności tego miejsca.
Wjechał już do uzdrowiska i skierował się w stronę posterunku milicji. Mieli tam na niego czekać. Znał trochę Zdrój, nie miał jednak pojęcia gdzie się znajduje ulica Jasna. Ktoś musiał go tam pokierować.
* * *
„Nadchodzi chwila wypełnienia się proroctw. Wkrótce Maryja powije oczekiwanego Zbawiciela”.
Pan Gorszewski zamknął Mszał Rzymski i odłożył na stojący obok stolik.
„Ecce Virgo concipiet, et pariet filium: et vocabitur nomen eius Emmanuel”2.
Bóg z nami.
Oto On. Oto nadchodzi.
* * *
Pol odwrócił się w stronę sierżanta, żeby nie musieć już dłużej na TO patrzeć.
– Zakryjcie ją – rzucił rozdrażnionym głosem do stojących obok ciała dwóch milicjantów.
Okryli zwłoki czymś przypominającym zwykłe białe prześcieradło.
Dzień taki ładny, słońce rozbłyskujące na tym cudownym śniegu, święta tak blisko, i tylko to ciało… tak strasznie potraktowane, poniżone. Pol spodziewał się, że ofiara to może jakaś pijaczka, ktoś z marginesu, a nie zadbana, schludna starsza kobieta.
Nabrał głęboko powietrza w płuca.
– Ofiara to Wiesława Dobrzyńska – przerwał ciszę sierżant. Był już spokojny, jak zwykle, nie był jednak jeszcze pogodny.
Krągła twarz, ozdobiona niewielkim wąsikiem, przygaszony wzrok. – Emerytowana pielęgniarka, stara panna, wszyscy ją tu znamy. Zimna już jak lód.
Trochę krwi na śniegu i na włóczkowej żółtej czapce.
Sine ślady na szyi ofiary.
Nieopodal stała grupka ciekawskich. Pol spojrzał na nich z niechęcią.
– Nie mogliście ich pogonić? – wskazał ruchem głowy.
2 Iz 7,14 – Oto Panna pocznie i porodzi syna i nazwie Go imieniem Emmanuel.
– Mam za mało ludzi – tłumaczył się Okoń. – Poza tym to są tutejsi, mieszkańcy Jasnej, ewentualni świadkowie. Czekają z nimi Walczakowie. To oni znaleźli ciało –wyjaśnił. – W zasadzie to Walczakowa ją znalazła – uściślił. – Szła do pracy. Pracuje w administracji uzdrowiska, w „Nowotce”3 („Nowotko” dopiero od 1949 roku, wcześniej willa „Opatrzność”. No, taką nazwę władze ludowej ojczyzny musiały zmienić. Koniecznie), ale to on po nas zadzwonił. Tu, obywatelu poruczniku, wszystko było zasypane – pokazał ręką ulicę. – W nocy napadało. Musieliśmy ją, to znaczy ciało, odśnieżyć. Dopiero wtedy poznałem, że to Dobrzyńska.
Coś zastanowiło oficera.
– Z tego co pamiętam, to „Nowotko” jest tam – wskazał na południe. – Dziwną drogą szła do pracy ta Walczakowa. Okoń znał odpowiedź.
– Chciała po drodze wstąpić do znajomej, do Jankowskiej i oddać jej sukienkę do skrócenia. Jankowska ma maszynę, a…
– Odludzie… – przerwał mu oficer, którego zupełnie nie interesowała maszyna do szycia obywatelki Jankowskiej i jej dodatkowe źródło utrzymania.
– Mało kto tędy chodzi – potwierdził sierżant. – Na Jasnej jest zaledwie sześć domów; do sanatoriów, do pracy, krócej pójść Lipową.
Pol nadal rozglądał się dookoła.
Pusta w zasadzie ulica, tylko dwie latarnie i tuż przy miejscu zbrodni stara, niezamieszkana, rozwalająca się piętrowa drewniana willa o uszkodzonym dachu i rozpadających się kominach. Drzwi wejściowe zabito dwoma krzyżującymi się deskami, podobnie zabezpieczono okna.
3 Marceli Nowotko – działacz komunistyczny, założyciel i pierwszy sekretarz Polskiej Partii Robotniczej.
Za nią droga zakręcała na wschód.
– To kiedyś był dom syna hrabiego Borowskiego – tłumaczył dalej nie pytany sierżant.
Najbliższe domy, te na zachód, dobre kilkadziesiąt metrów stąd.
– Czyli to też ulica Jasna, tak? – upewnił się Pol.
– Tak – potwierdził Okoń. – A tam – wskazał na odległe domy na prawo – to już Akacjowa.
– Dobre miejsce na atak – zauważył porucznik.
– Yhm – zgodził się sierżant. – Willa zasłania widok z domów na Akacjowej i na Jasnej. Jedyne takie miejsce na tej drodze. Może sprawca ukrył się za tą ruderą?
– Może – Pol rozejrzał się ponownie. – Mógł też iść za ofiarą, z nią, z naprzeciwka… Dobra, poproście do nas tych Walczaków – zakomenderował.
Pani Walczakowa, z wyglądu taka zwyczajna „czterdziestka”, ani szczupła, ani otyła, w szarym płaszczu i takiej samej czapce, o zaczerwienionych oczach i zmęczonej, trójkątnej twarzy.
– Dzień dobry – przywitał się Pol. Starał się być miły. I spokojny. – Proszę mi powiedzieć o której znalazła pani ciało?
– A kto to jest? – spytała Walczakowa, zamiast po prostu od razu odpowiedzieć. – Nasza czy któraś kuracjuszka?
Porucznik szybko stracił cierpliwość i zrezygnował z uprzejmości.
– Odpowiadajcie, już! – wycedził przez zęby. – O której ją znaleźliście?
– No mów! – przynaglił ją stojący obok mężczyzna.
– A pan to kto? – porucznik obrzucił go gniewnym wzrokiem. Wiedział, ale miał dość.
– Mikołaj Walczak – odpowiedział szybko zapytany.
– Żona, jak znalazła… – urwał, jakby nie potrafił znaleźć
odpowiedniego słowa – to przybiegła po mnie. Ja przepraszam, panie oficerze, że tak się wtrącam – Pol się nie przedstawił i nie był w mundurze, ale nietrudno było się domyślić, że jest „kimś”– ale pan rozumie, taka rzecz u nas, w Zdroju?
Był bardzo przejęty. Podobnie jak żona był niepozorny –wzrost raczej średni, przeciętna, owalna twarz i szare podkrążone oczy. Ubrany w pelisę, na głowie czapka z nausznikami wiązanymi na górze. Brodaty, ale broda zwykła, krótka, zupełnie nie „mikołajowa” – zauważył dosyć bezsensownie Pol.
– Proszę odpowiadać – zignorował „dziadka Mroza”4, jak już go ochrzcił w myślach porucznik, ponownie zwracając się do kobiety. Pan Mikołaj zakaszlał.
– Wyszłam z domu o siódmej – głos pani Walczakowej lekko drżał. – Mieszkamy tu niedaleko.
– Dokładnie gdzie? – zapytał Pol, tym razem już zupełnie grzecznie.
– Tutaj – wskazał ręką nieodległe wille pan Mikołaj. – Nasz dom jest na końcu Jasnej, numer sześć.
– Znaliście Wiesławę Dobrzyńską? – zapytał Pol, uważnie ich obserwując.
– Boże, to ona?! – pojął w lot pan Walczak, a jego żona aż złapała się za głowę.
– Nie wiedzą państwo, skąd się tu w ogóle wzięła?
Chwilę zajęło zanim ochłonęli. Pierwszy odezwał się pan Mikołaj.
– Może szła na Zdrój, albo wracała do domu? – zaczął. Jego żona nadal nie była w stanie wydusić ani słowa. – Mieszkała niedaleko stąd, na Akacjowej, u pani doktorowej…
– Ktoś tu jedzie – wtrącił się Okoń.
4 Dziadek Mróz – sowiecka, ateistyczna odpowiedź na świętego Mikołaja.
Rzeczywiście, od strony Akacjowej zbliżało się kilka samochodów. Wyróżniała się nowa sanitarka, kremowa Nysa z niebieskim kogutem, większa i znacznie praktyczniejsza od popularnych i dotąd powszechnych „warszaw-garbusek”.
– To nasi z Krzyżowca, ekipa śledcza i prokurator – rozpoznał Pol. – Byli państwo wczoraj w domu? – zauważył, że pani Walczakowa miała już łzy w oczach.
– Tak, cały dzień – odparł pan Mikołaj, a Mikołajowa przytaknęła.
– Ofiara mogła przecież przechodzić koło was, widzieliście ją?
Rzeczywiście mogła, jeżeli nie została zamordowana, idąc od Akacjowej. Niby ułożenie ciała wskazywało, że nie, ale ktoś, ale ON mógł ją specjalnie tak ułożyć.
Przecząco pokręcili głowami.
Pani Walczakowa otarła łzy rękawiczką.
– Nikt podejrzany się tu wczoraj – albo wcześniej – nie kręcił?
Milczeli. Pan Mikołaj znów wolno przecząco pokręcił głową. Oboje byli bladzi.
Na razie wystarczy.
– Dziękuję, państwo są wolni – oznajmił porucznik.
Już odchodzili, gdy coś sobie przypomniał.
– Moment.
Zatrzymali się
– Czy dotykali państwo ciała albo rzeczy ofiary?
– Skąd, panie… oficerze – znów odezwał się Mikołaj. – Tylko podszedłem, ale była przysypana. Tyle, że poznałem, że to kobieta, no i zobaczyłem, że została…
– Dziękuję – przerwał mu porucznik.
Poszli wreszcie.
– Ten Walczak to kierownik zaopatrzenia całego uzdrowiska – poinformował Okoń.
Ekipa już zaczynała swe czynności.
– Chodźmy jeszcze porozmawiać z naszymi widzami –porucznik znów obrzucił niechętnym spojrzeniem grupkę gapiów.
– Już ich przepytałem – Okoń był nieoceniony. – Nic nie widzieli, nic nie wiedzą.
– Super – sarkastycznie skwitował oficer. – Dobra, chodźmy do naszych.
– No, Krzychu, co słychać? – zagadnął po chwili porucznika uśmiechnięty prokurator Lewandowski, korpulentny, dość jeszcze młody mężczyzna, prawie zawsze będący w radosnym nastroju. Był prawdziwym człowiekiem sukcesu, szybko pnącym się po szczeblach kariery zawodowej. Był jak kot, który zawsze spada na cztery łapy, jak woda, która dostosowuje się do kształtu naczynia, do którego ją wlano. Pol trzymał się możliwie jak najdalej od niego. Teraz nie było to możliwe.
„Nic ciekawego, tak sobie tu spacerujemy z sierżantem, ładna pogoda, no i te widoki” – chciał zażartować, ale się powstrzymał. Nic nie odpowiedział.
– Ad rem5 – prokurator spoważniał. – Co wiemy?
– Ciało znaleziono parę minut po siódmej, tyle wiem. Dopiero co przyjechałem, może sierżant… – Pol spojrzał wyczekująco na Okonia.
– Denatka to Wiesława Dobrzyńska – zaczął sierżant rzeczowym tonem – stara panna, na pewno około siedemdziesięciu lat, emerytowana pielęgniarka, mieszka tu niedaleko, na Akacjowej…
– Dane osobowe to sobie mogę przeczytać z jej dowodu –skrzywił się prokurator. – Mówcie, co tu się według was stało?
Okoniowi zrobiło się jakoś gorąco, a jego twarz pokrył rumieniec.
5 (łac.) do rzeczy
– Ofiara została bardzo silnie uderzona w prawą skroń, może dwa, może trzy razy, a potem uduszona – mówił wolno i już nie tak pewnie, obserwując prokuratora, w obawie, czy ten zaraz nie warknie, że „sam ma oczy i może sobie trupa pooglądać”, ale na szczęście na razie Lewandowski milczał. – Sprawca uderzył ją od tyłu, chyba że to mańkut.
– Co jeszcze?
– Chyba potem zrobił jej t-to… – zająknął się sierżant.
No, gwałt.
Rozebrana od pasa w dół, i to ułożenie ciała.
– Zima to niezbyt dobra pora na taką zabawę? – prokurator spoglądał to na Okonia, to na Pola.
– W nocy nie było dużego mrozu – odważył się odpowiedzieć sierżant. – Teraz jest zaledwie minus dwa.
– Stara baba – rozmyślał na głos prokurator. – Napastnik chyba musiał być pijany albo wariat. Coś jeszcze? – spojrzał wyczekująco na sierżanta.
Och tak, oczywiście.
– Zdaje się, że nic nie zginęło. Odśnieżyliśmy trochę koło ciała i przejrzałem, oczywiście z zachowaniem wszelkich środków ostrożności – zastrzegł, uprzedzając ewentualny atak prokuratora – leżącą koło niej małą torebkę. Jest w niej portfel z pieniędzmi, dowód osobisty, jakaś chusteczka. Koło prawej ręki leży latarka. Nie wyłączona, ale już nie świeciła. Pewnie się bateria skończyła. No i jeszcze… – stropił się – majtki leżą koło nóg, rajstopy, buty.
Pol wszystko to widział. Teraz. W tym momencie. Miał fotograficzną pamięć.
– A ślady sprawcy, jakieś dowody? – dopytywał Lewandowski.
– Nic, a odśnieżyliśmy już spory kawałek – zapewnił Okoń. – Śladów stóp nie mogło być, bo w nocy popadało. Oczywiście są ślady Walczaków, tych, co znaleźli ciało, ale oni nie podchodzili blisko do ofiary – objaśnił. – No i nasze.
– Sprawdziliście koło tej rudery? – Lewandowski wskazał ręką dom.
– Tak oczywiście, tam też sprawdzone – Okoń w zasadzie tylko raz się przeszedł dokoła niej. – Dokładnie – podkolorował. – Przestało padać tak koło północy, czyli musiała zginąć wcześniej – błysnął jeszcze dedukcją. – Gdy ją znaleźliśmy, miała śnieg na ciele i na twarzy – przypomniał.
– Wszystko trzeba będzie tu koło ciała poodśnieżać, może znajdziemy narzędzie zbrodni. No, nic – prokurator podrapał się po brodzie. – Spróbuję się coś dowiedzieć od naszego lekarza.
Odszedł do grupki mężczyzn stojących przy karetce.
– Świetna robota, sierżancie – pochwalił Pol. Okoń wreszcie trochę się rozpogodził.
– Lekarz mówi, że na pewno zginęła w nocy – wrócił z ustaleniami Lewandowski. – Najwcześniej o ósmej wieczorem. Czyli mamy ramy czasowe: między dwudziestą a północą, tak? – zapytał, choć nie oczekiwał odpowiedzi. – Prawdopodobnie dwa silne ciosy w skroń twardym narzędziem, może jakąś pałką, rurką… Najpierw ogłuszona, a potem uduszona. Cholera – westchnął – nie dość, że morderstwo, to jeszcze ten gwałt, to, widzisz, Krzychu, jest najgorsze – spojrzał z powagą na Pola. – Będziemy mieć niezły cyrk.
Nic dodać, nic ująć. Porucznikowi pozostało przytaknąć.
– No – prokurator znów skupił się na sierżancie – macie tu jakichś zboczeńców?
– Zboczeńców? – powtórzył bezwiednie stropiony Okoń. –U nas? Skąd?– wzruszył ramionami.
– Może to któryś z kuracjuszy, ktoś z przyjezdnych? – zasugerował porucznik.
– W sobotę był wyjazd, sanatoria są puste – odpowiedział podoficer. – Ale może rzeczywiście to ktoś z przyjezdnych,
może z Krzyżowca? – dodał z nadzieją w głosie, choć bez wielkiego przekonania.
– Może, może, może, choć to chyba mało prawdopodobne – Lewandowskiemu znów powrócił uśmiech na twarz. – No, chłopy, bierzmy się ostro do roboty – spojrzał na nich władczo i energetycznie. – W razie czego wiecie, zawsze możecie na mnie liczyć.
Yhm…
Jeszcze tak z piętnaście minut pokręcił się przy ekipie i odjechał swoim nowiutkim beżowym wartburgiem 312. Wspaniałe auto.
* *
Rozniosło się. Pani Walczakowa i jej mąż dotarli wszak wreszcie do pracy.
Szok. Po prostu szok.
Już samo morderstwo by wystarczyło, a tu jeszcze gwałt!
Wieść rozchodziła się po Zdroju, budząc przerażenie.
Byli jednak tacy którzy pozwalali sobie na zupełnie niestosowne żarty. Nie warto ich cytować.
Ale nawet te z kobiet, które je słyszały, a nawet głośno się z nich śmiały, zaczęły się bać.
Ulica Jasna opustoszała. Zabrano doczesne szczątki dobrej panny Wiesi Dobrzyńskiej, odjechała ekipa. Milicjanci zdrojowi, na polecenie Pola, odśnieżali dalej teren w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów. Następnie mieli się udać na Akacjową, aby przepytać jej mieszkańców.
– Pewnie nie świecą? – zwrócił się porucznik do sierżanta.
– Słucham? – Okoń w pierwszej chwili nie zrozumiał pytania.
– Chodzi mi o latarnie.
Stały dwie w pobliżu. Jedna bardzo blisko miejsca, gdzie znaleziono denatkę.
– Mówiliście, że zmarła szła z latarką…
– Aha – zrozumiał sierżant. – Ta tutaj – wskazał najbliżej stojącą – to nie, ale ta, tam dalej, świeci.
– Musi być tu ciemno w nocy na tej Jasnej – zauważył oficer.
– Wczoraj mogło być tu całkiem widno. Wprawdzie za trzy dni nów, ale ten śnieg, tamta latarnia… – tłumaczył Okoń.
Pol spojrzał na niego z uśmiechem.
– Czy jest coś, czego nie wiecie?
– Nie wiem, kto ją zamordował – odrzekł z powagą w głosie sierżant.
Pol jeszcze porozglądał się po okolicy, zapamiętując każdy szczegół, niejako, „ucząc” się jej na pamięć.
– Mimo wszystko zastanawia mnie jedno – rzekł po chwili. – Była przecież noc, nawet jeśli jasna, to przecież strach tak iść samej starszej kobiecie… Może ktoś jej towarzyszył, może…
– Może, obywatelu poruczniku – Okoń pozwolił sobie wejść mu w słowo. – Ale trzeba też wziąć pod uwagę, że tu nie Warszawa, u nas jest bezpiecznie.
– Chyba było, sierżancie – sarkastycznie skwitował Pol. –Chyba było. No to co? – zerknął na Okonia, który ponownie przygasł po tych słowach. – Idziemy na Akacjową. Trzeba by porozmawiać z tą panią doktorową z którą mieszkała zamordowana. Oczywiście jeżeli nie jest w pracy.
– Skąd, pani Solińska to staruszka, jest na emeryturze – wyjaśnił sierżant.
Znał ją, znał chyba wszystkich w Zdroju i w okolicy.
Śnieg sympatycznie trzeszczał pod butami. Biel i światło, i to zachwycające, a tak rzadkie w zimie błękitne niebo. Śnieg tak radośnie skrzypiał, ale dwaj mężczyźni w ogóle nie zwracali na to uwagi.
Pan Stanisław Gorszewski w pogodnym nastroju zbierał się do wyjścia, by odwiedzić Teofila Krasa. Teofil był bibliotekarzem w bibliotece zdrojowej, mieszczącej się na piętrze Klubu Zdrojowego, zwanego przez miejscowych Kwadraciakiem albo Żółtym Domkiem.
Kras był przyjacielem pana Stanisława. Serdecznym przyjacielem. Był postawnym, sześćdziesięcioletnim mężczyzną o gęstej, siwej czuprynie, wielkich wąsiskach i wesołych, zielonych oczach.
W przeciwieństwie do pana Stasia, był osobą otwartą, towarzyską, co tylko potwierdzało powiedzenie o tym, że przeciwieństwa się przyciągają.
Obaj byli „byłymi”. Teofil to były „obszarnik”6 spod Lwowa, a Staś – były WiN-owiec7, czyli w PRL-u już na zawsze „bandyta”.
Łączyła ich również pozycja społeczna. Bardzo niska pozycja. Pan Staś ledwo wiązał koniec z końcem, utrzymując się z przepisywania prac magisterskich i pomocy brata mieszkającego w Kanadzie, a Teofil… wiadomo – bibliotekarz.
Żyli niejako na marginesie bujnego życia dojrzałego PRL-u, z ogromnym doń dystansem i niewielką nadzieją na zmiany.
6 W czasach komunizmu – pejoratywne określenie ziemianina.
7 Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość – największa powojenna antykomunistyczna organizacja niepodległościowa.
Pan Gorszewski zamknął delikatnie i starannie drzwi swojego drewnianego domku i przekręcił dwukrotnie klucz w zamku. Chatka była darem od jego świętej pamięci przyjaciółki, pani Anny Małeckiej.
To było miejsce pana Stanisława na tym świecie.
Dom był niewielki, skromnie urządzony, ale przytulny. Pasowali do siebie.
Pan Gorszewski również był niepozorny.
Miał około pięćdziesięciu lat, był szczupłym, zupełnie przeciętnym mężczyzną, średniego wzrostu, o zaczesanych na bok, jasnych, siwiejących włosach. Zwracały uwagę tylko jego duże niebieskie oczy i może jeszcze niewielka blizna na czole, nad lewym okiem, pamiątka z trudnych, ale błogosławionych, jak mawiał, czasów komunistycznego więzienia. Poza tym niczym się szczególnie nie wyróżniał.
Odśnieżył dojście do furtki. Szybko się zmęczył. Generalnie szybko się męczył.
Wreszcie z ulgą odstawił łopatę pod ścianę, a marznące szybko ręce schował do kieszeni płaszcza.
Do Kwadraciaka miał kawałek drogi, ale pan Stanisław szedł nią w jakimś uniesieniu i zachwycie tą bielą, niebieskością, zielonością, słońcem, ciesząc się śniegiem i chłodem. Czasem ogarniała go taka radość, nawet z powodu drobiazgów, a nawet niedogodności… Jak teraz, z tych zgrabiałych palców, które pomału ogrzewały się w kieszeniach płaszcza. Nie miał tak do końca pewności czy to dobrze. Chyba tak.
Nie spieszył się. Dawno temu już się tego nauczył. Jak nie trzeba, to się nie spieszyć. Nie zawsze się to udawało, ale teraz… Tak jest dobrze. * * *
Pani doktorowa Solińska mieszkała w dużym piętrowym domu świadczącym o zamożności właścicielki. Okoń po drodze już trochę o niej opowiedział Polowi. Była prawdziwą osobistością zdrojową. Mało kto pamiętał, że ma na imię Eugenia. Wszyscy nazywali ją doktorową, a to po jej zmarłym przed laty mężu, doktorze Eugeniuszu Solińskim. Swego czasu był on nawet dyrektorem całego uzdrowiska, ale dość krótko, zaraz po wojnie. Jak tylko nowa, „ludowa” władza się utrwaliła, stracił stanowisko, głównie dlatego, że w dawnych czasach był jednym z najbliższych współpracowników właścicieli uzdrowiska, hrabiostwa Borowskich.
Nie pozbyto się go jednak zupełnie. Doktor był zbyt wybitnym specjalistą i na dodatek świetnym administratorem, zrobiono go więc ordynatorem w „Hutniku” i przełożonym lekarzy zdrojowych.
Pani doktorowa lata całe pracowała w administracji uzdrowiska, pełniąc najprzeróżniejsze funkcje. Kończyła karierę na stanowisku kierownika administracji.
To dlatego znała wszystkich i wszyscy ją znali.
Dochodziła już do osiemdziesiątki i od kilku lat właściwie nie opuszczała swego domu, tego przed którym właśnie zatrzymali się Pol i Okoń. * * *
Pan Gorszewski chciał jeszcze wstąpić po drodze do sklepu. Musiał kupić herbatę. Teofilowi już się skończyła, a co to za spotkanie bez obowiązkowej szklanki aromatycznego naparu? Przy okazji kupi też chleb dla siebie.
Poza sklepową w środku nie było nikogo, zaś pani Zyta była wyraźnie zaaferowana, co nie umknęło uwadze pana Stanisława.
– Dzień dobry – przywitał się grzecznie, lecz w odpowiedzi sprzedawczyni tylko burknęła coś niewyraźnie. – Poproszę paczkę herbaty Madras.
Nawet nie drgnęła, patrzyła tylko szeroko otwartymi oczami.
Zaniepokoił się.
– Pan nic nie wie? – zapytała dramatycznie.
– Oj, coś tam wiem – zmusił się do żartu.
Pani Zyta tylko machnęła niecierpliwie ręką.
– Nie wie pan o Dobrzyńskiej, o Wiesi?
Koniec z żartami.
– Nie. Co się stało?
Opowiedziała.
Wyszedł oszołomiony i z tego wszystkiego zapomniał kupić chleb. A gdy sobie o tym przypomniał, uznał, że już nie wypada się po niego wracać.
Taki dziwny jest ten pan Gorszewski. * * *
Pani doktorowa, malutka, szczupła, szczebiotliwa i energiczna osóbka, o ruchliwych oczkach, zwykle patrzących na świat z zaciekawieniem, zza grubych szkieł okularów, i o szalonej, nieposkromionej fryzurze siwych włosów rozrzuconych we wszystkich kierunkach, na wieść o tragicznej śmierci panny Wiesi dostała niemal ataku histerii. Siedziała na łóżku w swoim pokoju i szlochała, kiwając się bezradnie jak małe dziecko.
Musieli cierpliwie poczekać.
W końcu jednak czegoś się od niej dowiedzieli.
Panna Dobrzyńska od pół roku mieszkała razem z panią doktorową. Przeprowadziła się do niej, by jej pomagać i opiekować się nią.
Był jeszcze jeden powód. W swoim własnościowym domu na ulicy Okopowej pozwoliła zamieszkać swej siostrzenicy
Marysi Kulowej, z jej mężem Michałem i ich dwojgiem dzieci. Dotąd mieszkali z jedyną siostrą denatki, panią Zenobią Wasyluk. W zasadzie to nie mieszkali, ale gnieździli się w domu, w którym były tylko dwa pokoje i kuchnia.
Wczoraj panna Dobrzyńska po godzinie 19 poszła właśnie w odwiedziny do swej siostrzenicy, do swego domu na Okopowej.
Wiesia zawsze wracała przed dwudziestą pierwszą. Wiedziała, że pani Solińska kładła się o tej porze spać i zamykała drzwi wejściowe, a przecież panna Dobrzyńska nie miała do nich swoich własnych kluczy.
– Mój Boże – chlipała staruszka – co ja złego o niej nawygadywałam tej nocy, jak nie wróciła. O Jezu, nigdy sobie tego nie daruję!
Całkiem zaparowały jej okulary.
– Myślałam, że została u siostry. Do głowy mi nie przyszło…
Tak, zdarzało się, ale bardzo rzadko, że nocowała u siostry – wyjaśniała – ale zawsze wcześniej mnie o tym informowała. Zdarzyło się tak tylko dwa razy.
– A teraz… – chlipnęła staruszka i nie dokończyła. – Jezu, jak ja na nią pomstowałam.
– Czemu zwyczajnie nie poszła jej pani poszukać? – zapytał
Pol w końcu.
Spojrzały na niego zdumione oczka.
– Ja? – jej usta wykrzywiły się w podkówkę. – Panie oficerze, gdybym tylko mogła – smutno pokiwała głową. – Ale ja od lat już jestem kaleką. Domu w ogóle nie opuszczam, tyle co jeszcze mogę zrobić, to parę kroków, żeby dojść do kuchni…
Oczywiście zauważył, że ma pewne kłopoty z chodzeniem, ale nie sądził, że aż takie.
– Kto według pani mógł to zrobić? – spytał szybko, żeby zmienić temat.
– Nikt. Nie było na świecie nikogo, kto by chciał skrzywdzić Wiesię – odparła zdecydowanie.
A jednak był ktoś taki.
Pani doktorowa sporo im jeszcze opowiedziała, wydawała się być szczera i skora do pomocy, ale Pol miał nieodparte wrażenie, że nie powiedziała im wszystkiego.
* * *
Teofil już wiedział o tragedii. Zamienili ze Stanisławem tylko parę zdań. To nie był dobry czas na herbatkę. Umówili się, że o 17 pójdą do pani doktorowej złożyć jej kondolencje. Kras należał do najbliższego kręgu znajomych pani Solińskiej, dlatego dobrze znał pannę Dobrzyńską.
Na Okopową, do domu denatki, Pol i Okoń poszli pieszo. Porucznik chciał poznać przypuszczalną trasę, którą po raz ostatni szła ofiara.
Gdy dotarli na miejsce, Pol zerknął na swój zegarek marki Dukat. Szli spokojnym tempem dwadzieścia jeden minut.
Dom panny Dobrzyńskiej, w którym aktualnie mieszkała jej siostrzenica z mężem i dwójką dzieci, był małym parterowym, drewnianym budynkiem. Przed nim stał duży bałwan ze śniegu. Nie mieli pewności, czy kogoś zastaną, przecież to poniedziałek, czas pracy. A jednak zastali.
Pani Marysia Kulowa, czyli siostrzenica ofiary, trzydziestokilkuletnia kierowniczka stołówki pracowniczej w „Hutniku”, wzięła sobie urlop na okres przedświąteczny. Właśnie coś
gotowała w swej ładnej, czystej kuchni, opiekując się jednocześnie dwuletnim synkiem Heniem i pięcioletnią córką sąsiadki. Szczupła, wysoka, o podłużnej, nieładnej twarzy, ziemistej cerze i „myszowatych” – jak je nazwał w myślach Pol – włosach.
Całkiem podobna do zamordowanej cioci.
Dobrze, że zanim Pol poinformował ją o śmierci panny Dobrzyńskiej, poprosił, by usiadła.
Momentalnie krew odpłynęła jej z twarzy.
Tak, ciocia ich odwiedziła w niedzielę przed ósmą, była u nich może pół godziny. W domu był wtedy z nią jeszcze mąż i dzieci, ale te o tej porze już spały. Mąż jest teraz w pracy, w „Snopie”, jest palaczem w kotłowni. Nie, nie odprowadził cioci. Zawsze sama wracała do domu.
Szybko się opanowała, odpowiadała logicznie i cierpliwie na wszystkie ich pytania, nie mogła się tylko powstrzymać i od czasu do czasu kręciła z niedowierzaniem głową.
Z sąsiedniego pokoju przez otwarte drzwi dobiegały dziecięce głosy.
– To niepojęte – rzekła na koniec, patrząc przez okno niewidzącym wzrokiem. – To niemożliwe.
Tak, to niepojęte. Ale możliwe.
Pan Gorszewski drżącymi rękami odwiesił palto na wieszak. Ciągle powracał do niego obraz małej Lenki Kulowej, córki pani Marysi, siostrzenicy panny Wiesi, siedmioletniego cudu z warkoczykami, która w poniedziałki i czwartki przynosiła mu kankę mleka od ich sąsiadów, i której obecność – czasem tylko kilka chwil spędzonych razem – wnosiła tyle radości do jego samotnego życia. Dzisiaj już pewnie nie przyjdzie…
Jak ona to wszystko przeżywa?
A jej mama, a babcia, pani Zenobia, siostra ofiary? I kto, na Boga, ważył się…
Sto myśli…
Odechciało mu się wszystkiego.
Wiedział, że to źle, że nie powinien poddawać się takim nastrojom, ale…
„Jestem tylko człowiekiem” – szeptał do Niego.
On słuchał.
– Znacie męża tej siostrzenicy ofiary, tego Michała Kulę? –zapytał porucznik, gdy już oddalili się trochę od domu.
– Znam, jasne.
– To powiedzcie mi o nim coś złego.
Stropił się Okoń. Ten porucznik i te jego pytania…
– No, co złego? – zaczął bezradnie. – Poczciwy chłop. Milczek tylko.
– Fajnie – enigmatycznie podsumował po chwili porucznik. – Jak rozumiem, najbliższą rodziną ofiary jest ta Kulowa i jej matka… – zapomniał, jak się nazywa.
– Zenobia Wasyluk – przypomniał sierżant.
– Trzeba ją poinformować o śmierci siostry – stwierdził oficer. – Daleko mieszka?
– Nie tak bardzo – odparł Okoń. – Góra kilometr stąd.
– To chodźmy – Pol sięgnął po papierosa. – Zapalicie?
Okoń odmówił.
To najgorsza chwila w pracy milicjanta, ten moment gdy jest się zwiastunem złych wieści. Bardzo złych.
Jaką ulgę czuł Okoń, że nie zostanie z tym zadaniem sam.
* * *
Jeżeli było coś, co niepokoiło pana Stanisława Gorszewskiego, oczywiście poza wstrząsającą śmiercią panny Dobrzyńskiej, możliwością atomowej zagłady i stu, czy dwustu innymi sprawami, to były to z pewnością oczy panny Julii Małeckiej. Właściwie nie tyle jej oczy, co cała jej osoba.
Wojna atomowa, zniewolenie Rzeczpospolitej czy nawet zbrodnia w uzdrowisku poruszały i niepokoiły, ale, być może paradoksalnie, nie niszczyły wewnętrznego pokoju. Ostatecznie przyjmował te wszystkie sprawy jako wolę Bożą – trudną, ale…
Z panną Julią było inaczej. Bardzo inaczej.
Nie chciał wojny atomowej, pragnął wolnej Polski, wobec panny Julii był zaś bezradny. Nie wiedział czego chcieć, nie rozumiał, jak powinien wobec niej postępować, zachowywać się. Skoro nie wiedział, postępował tak jak dawniej, jak od lat.
Był przyjacielem domu.
Piękny to był dom. Willa „Fraszka” była ozdobą uzdrowiska. Duży dwupiętrowy budynek w szwajcarskim stylu, położony na uboczu, na stoku Góry Krokusowej. Wybudował ją dziadek panny Julii, Tadeusz Boely. Tak, właśnie ten sławny Boely – autor licznych książek, wierszy, tekstów piosenek i fraszek. Prawdziwa gwiazda popularnej literatury międzywojnia.
To piękne miejsce naznaczyły niestety tragedie. Pan Tadeusz został rozstrzelany na początku okupacji przez Niemców. Nie działał w podziemiu, nie był pisarzem politycznym. Był Polakiem. Był kimś, więc nie miał prawa żyć. Niedługo potem zmarła jego żona, ukochana babcia panny Julii. Do ostatniej chwili swego życia nie mogła pojąć, jak Niemcy, których miała za kulturalny naród, mogli zgładzić jej kochanego, zawsze pogodnego męża, człowieka którego powołaniem było nieść radość innym ludziom. Jej też.
Nie mogła bez niego żyć.
W sumie nic niezwykłego. Wiele było takich tragedii w czasie wojny, ale dla panny Julii, dla jej mamy, to była wyjątkowa sprawa. Najbliżsi. Utraceni. Nieodwracalnie.
Ojciec Julii po wojnie został na emigracji w Londynie.
Ledwie rok temu jej mama, Anna Małecka, została brutalnie zamordowana. Pan Gorszewski walnie przyczynił się do rozwiązania tajemnicy jej śmierci.
Panna Julia...
Czasem w myślach pan Stanisław nazywał ją imieniem biblijnej bohaterki Sary – ale nie tej Abrahamowej, tylko tej, którą prześladował demon Asmodeusz, a którą wyzwolił Tobiasz.
Panna Małecka miała już trzydzieści lat, czyli według powszechnie przyjętych kryteriów była „starą panną”, podobnie zresztą jak zamordowana Wiesia Dobrzyńska, która była od niej wszak starsza o grubo ponad trzydzieści lat.
A była taka ładna… Smukła, o dziewczęcej figurze, ciemnych włosach do ramion, a przy tym jasnej cerze, ciemnoróżowych, pięknie wykrojonych ustach, no i te oczy… Piwne, niepokojące. Była też szlachetna, skromna i dobra. Bardzo dobra. I była dzielna, zupełnie jak jej świętej pamięci mama. Kiedy się uśmiechała…
Dlaczego więc była samotna?
Julia była już kiedyś zaręczona i to z naprawdę przyzwoitym mężczyzną. Zmarł nagle, miesiąc przed ślubem. Prawdopodobnie miał tętniaka mózgu.
Sara!
Nieustannie towarzyszyły jej nieszczęścia.
Pan Gorszewski zaprzyjaźnił się z jej mamą, Anną, w czasie wojny. Najpierw był jej przełożonym w Armii Krajowej, a po wojnie w Wolności i Niezawisłości. Gdy Julia z dziecka stawała się panienką, widywał ją tylko sporadycznie. Matka wysłała ją do swojej siostry w Krakowie, tam skończyła szkołę średnią.
Wysłała ją, bo jak uznali wspólnie ze Stanisławem, tak było bezpieczniej. W razie czego…
Rafał, młodszy syn pani Ani, był jeszcze malutki, został więc w domu z mamą. Julia przyjeżdżała do Zdroju na święta i kilka wakacyjnych tygodni. Zaczynała rozkwitać.
„W razie czego” stało się w 1951 roku. UB8 aresztowało pana Gorszewskiego. Anna, dzięki Bogu (tak mawiał pan Staś), i być może także temu, że pan Stanisław słówka o niej nie pisnął w czasie śledztwa, została na wolności.
Śmierć narzeczonego Julii to 1955 rok. Miała wtedy zaledwie 19 lat. Wyjechała potem (czy może raczej uciekła – tak myślał o tym pan Stanisław) do Lublina, tam zajęła się tym, o czym zawsze marzyła i do czego się przygotowywała – uczeniem dzieci. „Pani od maluchów”. Choć to jedno jej marzenie się spełniło. Ale była sama.
W 1956 roku, tak jak wielu innych, Stanisław wyszedł z więzienia, osiadł w Zdroju. Odnowił przyjaźń z Anną. Julia nadal była tylko rzadkim gościem w domu.
Rok 1965 – śmierć Anny. Potworne morderstwo. Ta tragedia, śledztwo, tak bardzo ich zbliżyło. Pan Stanisław nie myślał już o niej jak o dziecku.
Sara.
Jej młodszy brat też już był dorosły. Od ponad pół roku odbywał zasadniczą służbę wojskową w jednostce w Orzyszu. Zostało mu jeszcze półtora roku.
Julia wróciła na stałe do Zdroju, kontynuowała dzieło mamy, czyli mówiąc prościej, prowadziła „Fraszkę”, która nadal tak właściwie była pensjonatem. Od lat było to popularne miejsce wypoczynku elity ludowej Polski. To wyłączna zasługa świętej pamięci Anny. Jej pracowitość, dbałość o gości, kultura i dyskrecja
8 Urząd Bezpieczeństwa – komunistyczna policja polityczna.
ustaliły wysoką renomę „Fraszki”. Konkurencja była spora, i to nie tylko ze strony sanatoriów, wszak liczni miejscowi przyjmowali tzw. „gości”. Cała ta działalność, nazwijmy ją turystyczną, była obarczona pewnym ryzykiem, gdyż w zasadzie była nielegalna, ale „Fraszce” wyjątkowe bezpieczeństwo zapewniali właśnie wyjątkowi „goście”, ludzie często bardzo wpływowi. Po tragicznej śmierci właścicielki na chwilę ustał napływ „kuracjuszy”, ale z czasem wszystko wróciło do normy. Panna
Julia okazała się godną następczynią mamy. Oczywiście, poza sezonem gości było niewielu, czasami przez całe tygodnie nikogo, ale wakacje, ferie zimowe… Julia zatrudniała wówczas dwie dodatkowe pracownice, sama nie dałaby rady. Może by się i utrzymała z samego wynajmowania, ale podjęła jeszcze pracę jako nauczycielka w miejscowej szkółce. Kochała dzieci. Aktualnie we „Fraszce” nie było już gości, wszyscy rozjechali się na święta. Ale Julia nie mieszkała samiutka w tak wielkiej willi. Na jej prośbę zamieszkała z nią kuzynka świętej pamięci pani Ani, krakowianka, pani Wilhelmina Nitecka. Tak właśnie, Wilhelmina…
Pan Stanisław był więc wiernym przyjacielem rodziny i spełniał obowiązki przyjaciela, mimo rozdarcia, wbrew zamętowi który wzrastał, ogarniał, mącił spokój.
Julia powinna być już w domu. W poniedziałek miała tylko dwie lekcje. Pójdzie do niej i zaproponuję, że odtąd będzie ją odprowadzał do i z pracy. Dopóki nie będzie znów bezpiecznie, dopóki milicja nie schwyta sprawcy. Na pewno będzie oponować, ale liczył na wsparcie ciotki Wilhelminy. Przecież gdyby jej brat Rafał był na miejscu, to on by się nią zaopiekował, ale on jest w wojsku, a Stanisław na miejscu.
To jest jego obowiązek.
Niepochowani – żywoty niedomknięte, tajemnice umarłych, nieme wołanie o sprawiedliwość…
Dnia 19 grudnia roku Pańskiego 1965, w pięknym górskim uzdrowisku zostaje zamordowana starsza kobieta. Młody porucznik Milicji Obywatelskiej Krzysztof Pol staje przed niebywale trudnym zadaniem. Sprawca nie pozostawił żadnych śladów, brak również jakichkolwiek motywów zbrodni.
W rozwiązanie sprawy morderstwa zostaje zaangażowany – nie z własnej woli – zmarginalizowany przez ówczesną rzeczywistość, żyjący nieco na uboczu pan Stanisław – prosty człowiek doświadczony przez wojnę, żołnierz wyklęty, więziony przez UB w czasach stalinowskiej nocy, żyjący na marginesie jako były „bandyta”. Kierując się niezłomnym dążeniem do Prawdy, stara się wyjaśnić zagadkę nie tylko tej jednej zbrodni oraz stojącą za wszystkim tajemnicę…
Zaskakujące zwroty akcji, zagadki, mroczne tajemnice, łzy i uśmiech. Realia PRL lat 60. XX wieku, cień rzezi wołyńskiej, miłość i nienawiść, szlachetność i podłość – tak wiele zła i Dobra, i Piękna… A nad całą tą tragedią i w tej tragedii wieczny promień Światła, Nadzieja która zawieść nie może i Ona – Inviolata…
Marek Żaromski – nauczyciel historii mieszkający w najpiękniejszym miejscu na Ziemi – Rymanowie-Zdroju. Mąż Marzenki, tata Kacpra i Emilki. Rycerz Niepokalanej. Autor powieści Cevenole. Zbrodnia w uzdrowisku
www.aa.com.pl